Artykuły

Dyskusja akademicka

MÓWIŁEM już z osiem minut. - Pewne jest jedno - mówiłem. - Rangę artystyczną naszych scen zawodowych wyznaczają dziś inscenizatorzy. Ich dziełem jest to, co ciekawe, żywe, myślowo istotne. Młodsi nauczyli się nawet, w braku sztuk współczesnych, bez ceremonii robić ich namiastki z klasyki: środkami inscenizacyjnymi przekształcać utwory dawne w rzeczy mówiące coś o nas i naszym czasie. Ogólnikowo zresztą, tak by mogły równie dobrze dotyczyć innych krajów i epok, trochę więc postne są te ogólniki. Dobre jednak i to. - I wtedy ktoś zapytał: - A aktorzy? Rzadko pan o nich pisze.

- Bo rzadko jest o czym - powiedziałem. Chwilę wodziłem wzrokiem po welonach dymu, prawie nieruchomo wiszących nad głowami zebranych w ciasnej salce tego studenckiego klubu, dokąd przyjechałem pogadać o teatrze. Cisza była pełna wyczekiwania, zrozumiałem, że się nie wykręcę. Niechętnie ciągnąłem dalej: - Sytuacja w aktorstwie wygląda niewesoło. Od lat - i wszyscy o tym wiedzą.

Nie pomogło. Ruszyłem do ataku. - Wielkich kreacji prawie dziś nie ma. Sporo można wymienić indywidualności aktorskich, lecz to, co robią, jest bądź skostniałe i minione, bądź blade, wymuszone, bez rozmachu i blasku.

- No, a Holoubek? - wyrwała się panienka. - A Łomnicki? - dorzucił chudy facet z wąsami. - A Krafftówna? Tak pan chwalił Krafftównę! - Masz ci los, pomyślałem. Wystarczy sformułować jakiś sąd ogólny i już pchają się fakty, co mu przeczą. "Tym gorzej dla faktów", który z klasyków to napisał?

- Wyjątki potwierdzają regułę - rzuciłem banalnie, lecz nieodparcie. - Owszem, zdarzają się dobre role, ale rzadko. Czasem zalśni też jakiś młody talent, szybko jednak przygasa, zamiast się rozwijać. Świetne inscenizacyjnie spektakle aktorsko zazwyczaj są szare. Poziom przeciętny wygląda żałośnie, nawet w zakresie umiejętności zawodowych: od braku słuchu na tekst i kontaktu z partnerem poczynając, a kończąc na wadach dykcji, pustych oczach i drewnianym ciele. Jednolitość aktorskiej stylistyki zdarza się coraz rzadziej nawet w obrębie jednego przedstawienia; teatrów o wspólnym stylu gry nie mamy już w ogóle.

- Zaraz, zaraz - powiedział brodacz w okularach. - Ale przecież ludzie chodzą do teatru na sztuki i na aktorów, no nie? A pan mówi, że nowych sztuk nie ma, aktorów też. To na co chodzą?

Przemknąłem nad tym pytaniem, zaciągając się papierosem. Właściwie łapałem oddech, jak pływak, co mało nie utonął.

- Czyli przyszłość teatru widzi pan w rozwoju inscenizacji? - usłyszałem z sali. Ktoś rzucił mi koło ratunkowe, na to czekałem.

- Zdziwi się pan - powiedziałem. - Nie. Wierzę właśnie w aktora. W jednolite kolektywy aktorskie.

Znowu cisza. W porządku. Zacząłem nabierać rozpędu.

- Wiem, oczywiście, że wierzę w utopię, przynajmniej w Polsce roku 1970. Ale ideał utopijny miewa nieraz swój sens. Bywa busolą, kiedy nie może być celem. Bo wszystko dobrze, póki mówimy o przedstawieniach. Świetne, złe, skaczemy sobie do oczu i przestajemy dostrzegać widok z lotu ptaka. A widok ten niepokoił już inicjatorów Wielkiej Reformy w początku stulecia. I choć zrewolucjonizowali inscenizację i spenetrowali wiele ślepych uliczek, widok mało się zmielił. Nie miejmy złudzeń: teatr dawno utracił pozycję, jaką miał w wiekach poprzednich, mimo że ilościowo rozmnaża się jak myszy. Tkwi już w przedsionku muzeum, gdzie kilkadziesiąt lat temu utknęła opera. Jego funkcje kulturotwórcze maleją; są dziś o wiele mniejsze niż filmu, muzyki, powieści. Wciąż oczywiście może upowszechniać kulturę gotową, jako środek masowego przekazu. Więcej nawet: może wciąż dawać dobre, nowe spektakle, wystawiać nowe, niechby i świetne, sztuki, może mieć nadal publiczność - na "Aidzie" też zawsze jest pełno. Lecz w czołówce sztuk już nie kroczy. Wszystko trafia do niego z opóźnieniem, prawie nic w nim nie powstaje - tu i tylko tu. Mówię ciągle o tradycyjnym teatrze-przedsiębiorstwie. Wieje nudą z zawodowych scen świata. Aby zaś ten stan zmienić, trzeba by poddać teatr przebudowie gruntownej. Od podstaw.

Zakotłowało się. No, oczywiście, musiało. - Jakiej przebudowie? Organizacyjnej? Aktorskiej? Co to ma do aktorów? Mówił pan o aktorach!

- Jakiej, nie mam pojęcia - odparłem lekko. - Na razie nikt nie wie. Wysiłek Wielkiej Reformy okazał się połowiczny, teatr nie stał się ludziom tak potrzebny, jak filmy i nagrania. Łatwo jednak powiedzieć, kiedy mógłby się stać: gdyby na zawodowej scenie dramatycznej pojawiły się zespoły równie porywające, jak Beatlesi. Łatwo także powiedzieć, co to są "podstawy" teatru. To aktor i widz. Próbowaliście kiedyś pomyśleć, bez czego teatr przestaje być teatrem? Może przecież istnieć bez kurtyny, rampy, foteli, bez sceny, bez budynku; może istnieć bez scenografii, muzyki, świateł, bez słów (pantomima, balet), nawet bez aktora bezpośrednio widzialnego (teatr lalek). Bez aktora w ogóle - znika. Bez widza też. Dlatego wszelka odnowa teatru pozostaje połowiczna, dopóki nie zacznie przekształcać jednego z tych dwu elementów.

- Widza także? - spytała dziewczyna w zielonej bluzce. Ktoś się roześmiał, ja nie. To samo pomyślałem.

- Z widzem - powiedziałem, nie bardzo w to wierząc - sprawa jest względnie prosta: zmienia się sam, kiedy nowa formuła teatru przekona go i przyciągnie. Ruszyć aktora o wiele, wiele trudniej. Podejrzewam, że wysiłki Wielkiej Reformy o niego się głównie rozbiły. O tę ciężką, niemrawą skałę, o której nawet Axer, co także wierzy w aktorów (ale w innych, niż ja) i co życie strawił na pracy z nimi, powiada, że stanowią... zaraz - wyciągnąłem z teczki numer "Teatru" stanowią "co tu dużo gadać, z małymi wyjątkami, ostoję konserwatyzmu (nie tradycjonalizmu, to byłoby już lepsze) w teatrze". Właśnie dlatego, że są niezbędni. A zmiany rzadko leżą w ich bezpośrednim interesie.

Odłożyłem poczytne czasopismo Jerzego Koeniga. - Dziś jeszcze trudniej - powiedziałem - ruszyć ich z miejsca niż przed pół wiekiem. Dawniej byli niezbędni teatrowi, lecz i teatr był im niezbędny. Dziś nie jest. Mają film i telewizję i znacznie bardziej ich to, zdaje się, absorbuje. W teatrze są na etatach, a tam dorabiają. Trudno im się dziwić: muszą żyć. Zaś film i TV zapewniają im w dodatku popularność. Wśród milionów ludzi w całym kraju, nie - jak teatr - wśród setek we własnym mieście. I utrwalają kreację na taśmie. Zostaje, nie ginie. Zostaje w najlepszym swym kształcie, który osiągnąć trzeba tylko raz, nie co wieczór przez pięćdziesiąt, sto przedstawień. Rozumiecie, co to za przynęta?

Wyciągnąłem z kolei "Współczesność" z teczki, jak magik królika z cylindra. - Otóż rację ma Jan Kłossowicz, że aktorzy w rezultacie nieustannie "huśtają się pomiędzy wymaganiami przeciwstawnych technik widowiskowych". W teatrze żąda się od nich wyrazistości, w kinie staje się ona rażącym przerysowaniem, mały ekran TV potrzebuje naturalności, intymności i zbliżeń, ze sceny takiej naturalności nie widać ani słychać. By sprostać sprzecznym żądaniom, często w tym samym dniu, by wytrzymać huśtawkę, aktorzy wypracowują więc sobie styl pośredni, neutralny, nieokreślony. Nijaki.

- "Są naprawdę dobrymi aktorami - pisze Kłossowicz - tylko nie są już aktorami teatralnymi, są aktorami w ogóle". I dodaje: "Coraz częściej będziemy musieli teraz oddzielać aktorstwo jako dziedzinę sztuki, od teatru". Może. Czy jednak mogą być dobrzy tacy aktorzy "w ogóle?" Sami powiedzcie: macie sportowca, który chce grać w mistrzostwach piłkarskich Europy, jechać w Wyścigu Pokoju i trenować w półciężkiej na Olimpiadę. Co to za gość?

- Dyletant.

- No, jasne. Nie ma cudów. A sprzeczne wymagania, to jeszcze nie wszystko. Bardziej mordercze od wymagań są w filmie i TV ułatwienia. Mikrofon pozwala aktorowi lekceważyć emisję głosu, często i dykcję. Taśma filmowa i telerecording każą nagrywać głos osobno, czyli lekceważyć płynne mówienie w ruchu, oddech, organiczną jedność tonu i mimiki. Sceny kręci się na wyrywki, w porządku dowolnym - czyli może w ogóle nie dojść do zagrania przez aktora całości jednym ciągiem, do narastania roli, do obliczania sił i środków. Załatwi to montażysta i operator. Czasem ta dwójka w ogóle "robi" aktorowi rolę. Widzieliście może, jak w "Niebezpiecznych związkach" Vadima zrobiono aktorkę z Anette Stroyberg? Genialnie: gdyby zamiast niej grał manekin, wypadłby niewiele gorzej. No, a do ułatwień człowiek się przyzwyczaja. Szczególnie, kiedy jest przemęczony, zagoniony, żyje nerwami. Idzie wtedy po linii najmniejszego oporu, aż nagle - na scenie - zaczynają mu sprawiać trudność rzeczy elementarne.

Kłossowicz powiada, że nie ma na to rady. Że nawet oddzielenie aktorów teatralnych od aktorów filmu i TV nic nie da. Bo o obniżaniu się poziomu rzemiosła scenicznego decydują "obiektywne fakty społeczne": rosnąca masowość i atrakcyjność telewizji i kina, "a także, oczywiście, bodźce ekonomiczne", czyli honoraria, wielokrotnie wyższe w tych dziedzinach niż teatralne gaże. Ale nie byłbym ja takim defetystą: przemiany przemianami, ale teatr mógłby się bronić, gdyby nie żerowały na nim instytucje nie tylko atrakcyjniejsze, lecz i bogatsze. "Obiektywne fakty społeczne" można również kształtować. W zgodzie wyłącznie z interesem filmu i telewizji, albo w zgodzie także z interesem teatru. W interesie teatru zaś leży dziś niewątpliwie separacja. I nieprawda, że też nic by nie dała.

Powiedziałem wam na początku, że teatrów o wspólnym stylu gry nie mamy w ogóle. Skłamałem. Mamy - dwa Grotowskiego i Tomaszewskiego. U obu aktorzy grają wyłącznie na własnej scenie: u Grotowskiego, bo on twardo tego wymaga i przestrzega, u Tomaszewskiego - bo sam gatunek sceniczny, pantomima, chroni zespół przed tele-filmowymi zakusami. Otóż są to dzisiaj dwa najświetniejsze nasze zespoły. Na ich występy, gdziekolwiek się zjawią, za granicą czy w kraju, pchają się ludzie drzwiami i oknami. Ba, widzowie jeżdżą do Wrocławia z całej Polski, żeby u Grotowskiego czy Tomaszewskiego zobaczyć spektakl, niekiedy po raz drugi i trzeci. Choć język i problematyka tych spektakli bynajmniej nie jest łatwa, to nie "Syrena". Specjalizacja w aktorstwie okazuje się, jak widzicie, nadal możliwa. A rezygnacja z popularności via masowe środki przekazu na rzecz zawziętej, zespołowej pracy nad rzemiosłem i stylem samym aktorom tych dwu teatrów już się po latach opłaca. Zawodowo i finansowo. Owszem, także finansowo.

Więc sytuacja nie jest beznadziejna. Wymaga jednak rozwagi. I wysiłku. Bo nie odnowimy teatru bez odbudowy aktorstwa. Jest ono w stanie opłakanym. A to grozi tym, że publiczność zacznie z teatru odpływać. Po co ma chodzić, po co płacić drogo za bilet, skoro w domu, na telewizyjnym ekranie, może zobaczyć tych samych aktorów lepszych, niż są w teatrze? Tak, lepszych, bo "aktorzy w ogóle" bronią się tam lepiej. W teatrze, niestety, aktor do wszystkiego jest aktorem do niczego. I widzowie, już obojętniejący dla teatru tradycyjnego, zdradzający go bez żalu dla "Skaldów" czy westernu, dobrze czują to, co my, krytycy, przestaliśmy dostrzegać, że kolejne inscenizacyjne i dramaturgiczne awangardy od lat przesłaniają tylko bezwład zawodowego aktorstwa, symulując przemiany, które po paru sezonach okazują się pozorem.

- No, toś pan nas załatwił, redaktorze - powiedział brodacz w okularach. - Ale mnie się zdaje, że jak nie ma na co, a chodzą...

Westchnąłem. - Poddaję się - powiedziałem. - Chodzą.

[dokładna data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji