Artykuły

Malejemy?

GDY PRZED mniej więcej trze­ma laty Wojciech Młynarski ogłosił swego "Brela" w Ateneum odtrutką na "rockowe ogłuszanie i odmóżdżanie" - ta swoista deklaracja programowa była i ważna, i szalenie aktualna, trafiająca w czas. Teatr nie tylko odkrywał wtedy nowe walory sceniczne - inscenizacyjne, aktorskie - miniatur estradowych, kabareto­wych, piosenkowych; odkrywał także urok na chwilę zapomnianych, staro­modnych, intymnych nadscenek, ele­gancji, finezji, urok nienatrętnego żar­tu, lekkiej zadumy wśród śmiechu, wspólnego z widownią przechodzenia z nastroju w nastrój. Dzisiejsza scena składała hołd starym mistrzom sceny ucząc siebie i swoich odbiorców sza­cunku wobec koronkowo-perfekcyjnej, błyskotliwej twórczości. I odbiorcy chętnie brali tę lekcję. Pamiętam choć­by widownię koncertów poświęconych pamięci Jerzego Wasowskiego we Współczesnym; widownię znamienną: młodą, rozbawioną, ale i skupioną, wsłuchaną, biegunowo różną od tej z rockowych koncertów. W maleńkiej sali "Na Dole" Teatru Ateneum mło­dzieży było już mniej - ale tu z kolei wszyscy, niezależnie od wieku, łatwo wchodzili w konwencję wysmakowa­nego widowiska stawiającego sobie za cel odtworzenie atmosfery eleganckiej, inteligentnej zabawy, tudzież przypom­nienie artysty, który tę atmosferę w tak istotnym stopniu współtworzył.

Tak, właśnie "Hemar" w Ateneum był bodaj najtrafniejszym widowiskiem owego nostalgiczno-kabaretowego nurtu. Najcelniej wyważono tu pro­porcje między żartem (perfekcyjnym: kwartet rewellersów "Słowiki Atene­um") a łezką, między sentymentem a przymrużeniem oka, między zabawą czystą a dydaktycznym smrodkiem konferansjerki. Takiej dojrzałości w harmonizowaniu poszczególnych ele­mentów widowiska zabrakło w więk­szości nostalgicznych wieczorów roz­mnożonych później siłą mody w tea­trach, jak Polska długa i szeroka. Szczególnie dotkliwie było to odczu­walne, rzecz jasna, w tych przedsię­wzięciach, w które obok funkcji czy­sto rozrywkowych wpisywano również ambicje poważniejsze, powiedzmy, bardziej programowe. Grzech taki nie ominął też najnowszej premiery Teatru Rampa - czyli popularnego zespołu "Złego zachowania", od ponad roku moszczącego się na Targówku (długie moszczenie spo­wodowała niewygoda tej sceny prze­budowywanej teraz na potrzeby no­wej trupy generalnie). Na "Cabaretro" złożyły się stare piosenki z dwudzie­stolecia w nowej aranżacji i oprawie, przetykane słowem wiążącym. Aliści Andrzej Strzelecki, dyrektor, reżyser i konferansjer w jednej osobie, za­pragnął chyba przelicytować najzago­rzalszych apologetów dawnych nad­scenek i przydał swoim zapowiedziom wagę niemal artykułów wstępnych. Między jedną a drugą piosenką sły­szeliśmy więc o zaniku w dzisiejszym życiu pojęcia "dom" (bardzo słuszna uwaga). O tym, że Warszawa gnuśnieje i marnieje, nie ma gdzie pójść i z kim się spotkać, że więdnie życie to­warzyskie i artystyczne też (święta prawda). Że zanika elegancja, wytworność, godność, a wszystko chamieje (nie da się ukryć). "Malejemy" - pio­senkę pod tym tytułem napisali na finał Andrzej Strzelecki i Juliusz Lo­ranc (szef muzyczny spektaklu) i pio­senka ta, skądinąd ładna i wzrusza­jąca, dobitnie, wręcz łopatologicznie wykłada tendencję wieczoru: ot, malejemy, malejemy czterdzieści pa­rę ładnych lat.

Hm... cienka sprawa. Ale przecież o spektaklach tworzonych w intencji przeciwstawienia wartości dawnej sztuki estradowej dzisiejszemu odmóżdżaniu pisałem entuzjastycznie w roz­maitych komentarzach. Zamówiony przez Młynarskiego artykuł do progra­mu "Hemara" też układałem w ra­dosnym podnieceniu, że oto Marian Hemar po półwieczu nieobecności pięk­nie wraca na sceny Warszawy. Więc może nikt jednak nie weźmie mnie za osobistego wroga "sanacyjnych tea­trzyków", a tym bardziej za zagorza­łego obrońcę późniejszych czterdziestu paru lat, gdy powiem, że teza gło­szona na Targówku zdaje się cokol­wiek nieprzyzwoicie uproszczona i nie na miejscu.

Rzecz nie tylko w tym, że Strze­lecki z niepotrzebnym namaszczeniem prawi ze sceny banały; rzecz w pyta­niu generalnym: czym właściwie jest tradycja kabaretowej sztuki między­wojnia. Stefania Grodzieńska w tomie "Zrodził go Niebieski Ptak" pisze o swoim bohaterze już w latach okupa­cji: "Jarosy samą obecnością dawał po­czucie bezpieczeństwa. Najlepiej moż­na to było zaobserwować, kiedy pokazywał się w schronie. Może działało jego zachowanie, spokój, pogoda, a może jeszcze bardziej elegancja: zawsze czysta koszula z krawatem, odpraso­wane spodnie (starym sposobem: składał je pod poduszką i spał na nich), wyczyszczone buty. Wkraczała z nim jakaś przedwojenność, samo jego ukazanie się zmieniało nastrój". Wielką żywotnością cieszy się dziś ten właś­nie wspomnieniowy stereotyp: dwu­dziestolecie jako czas odprasowanych koszul i dobrych manier. Oczywiście nie ma w tym niczego fałszywego czy też zdrożnego; wizerunek jest godny rozpowszechniania (choć może nie w tak belferskim tonie).

Ale dalibóg nie sprowadzajmy pa­mięci o dwudziestoleciu do wymiarów krótkiego kursu inteligenckiego savoir vivre'u, bądź do serii tak czy inaczej idealizowanych obrazków z przeszło­ści (vide nota o "Gałązce rozmarynu" na str. 15). Na gruncie kabaretowych scen, o których tu mowa, tradycję międzywojnia budowała wytężona, go­rączkowa twórczość podporządkowana w stopniu nieosiągalnym i niewyo­brażalnym właściwie dziś - aktual­ności. Aktualności w znaczeniu do­słownym (kabaretowe komentarze go­niły, bywało, gazetę), ale i w sensie szerszym: teatrzyki musiały umieć roz­poznawać nastroje społeczne i dostra­jać do nich, w pewnym przynajmniej stopniu, programy. Autorzy i wyko­nawcy kabaretowi mieli oczy i uszy szeroko otwarte, albowiem wszystko zobaczone i usłyszane było tematem do żartu, parodii, skeczu; potrafili chwy­tać prosto z rzeczywistości sytuacje, sylwetki, śmiesznostki i przerabiać je na sceniczne "kawałki". Życie trakto­wali, jak niewyczerpany zbiornik te­matów do kabaretu, co przechodziło czasami w obsesję; świadectwo zna­leźć można choćby w tymże tomie Gro­dzieńskiej, w opowieściach, jak to wraz z Jarosym i Jurandotem w czar­nych dniach okupacji wymyślali przez całe wieczory nowe parodie, skecze, scenki do przyszłych, pewnie nigdy nie powstałych rewii. I naturalnie twórczość ta musiała być gorączkowa, jeśli pamiętać o ży­wotności teatrzyków, wciąż oczekują­cych na nowe numery. Z pomyślanych, bądź nawet zrealizowanych utwo­rów tylko najlepsze wchodziły na scenę; z tych z kolei nieliczne przecho­wała dla nas pamięć świadków. Ale właśnie takie najlepsze z najlepszych tworzyły tę wciąż żywą, złotą tradycję kabaretu międzywojnia. Piszę trochę szerzej o fundamentach jej tradycji, której tak głębokie ukło­ny składa Andrzej Strzelecki, po to, by wyraźne było, iż w jej właśnie świetle "Cabaretro" wypada, co tu dużo gadać, raczej blado. Monotonnie. I to niezależnie od klasy wykonania. Pięciu chłopaków i trzy dziewczyny precyzyjnie śpiewają niełatwo zharmonizowane piosenki. Cóż jednak z tego, skoro czynią to, by tak rzec, bezdusz­nie, obojętnie, nic nie rodzi się z ich interpretacji, żadne nastroje, żadne emo­cje, a jeśli tekst piosenki, jej treść, są jakoś ważne - to tylko jako obiekt za­bawy. Układy choreograficzne utalen­towanego Janusza Józefowicza są sza­lenie pomysłowe (dzięki nim głównie spektakl ani chwili nie nuży), ale jest to pomysłowość szczegółowa w ramach stałego pomysłu generalnego na pewien typ aktorskiego gagu, na poły pantomimicznego, na poły mechanicznego, wyprowadzonego z rytmu. Celuje w tych mimiczno-slapsticowych scenach świetny Mariusz Czajka, ale jemu do popisowych numerów nie jest potrzebna żadna tradycja dwudziesto­lecia. Grupie zaś piosenki z tamtych lat służą wyłącznie jako materiał do sympatycznych, ale dość jednostajnych, a chwilami infantylnych żartów. Być może na nic innego te utwory nie za­sługują - akurat nie są to arcydzieła gatunku - ale też nikt nie zmuszał przecież reżysera, by te akurat wy­brał.

A zatem pilmy i może nadto po­ważny odbiorca konferansjerskich ka­zań, słuchając finałowego "malejemy" - ta pierwsza osoba liczby mnogiej ogarnia przecież i wykonawców, i wi­dzów też - miałby prawo zadać kilka kłopotliwych pytań.

Wobec kogo mianowicie ma się on czuć karłem? Wobec tych piosenek, które mu aktorzy pracowicie ośmie­szają? Wobec tradycji, której składa­ją hołd i starannie omijają w prak­tyce? Wobec tamtego kabaretu, który mało kto potrafi dziś naśladować, ale to w końcu sprawa modelu twórczo­ści, nie tylko ogólnych frustracji? Koniec końców, ów nadto poważny odbiorca łatwo mógłby dojść do wnio­sku, że gospodarze wieczoru, nie spy­tawszy go o zdanie, walą kułakiem w jego pierś krzycząc: nasza wina, na­sza wina, malejemy...

Być może byłyby to wnioski nie bar­dzo na miejscu wobec zwartej i sym­patycznej rewii teatralnej. Ja spróbo­wałem potraktować to przedstawienie poważnie, może nawet nad stan poważ­nie, pamiętając o rozgłosie "Złego za­chowania" (ogłaszanego kiedyś głosem pokolenia), a także przypuszczając, że ta grupa dość serio traktuje to co robi. Poza wszystkim "Cabaretro" jest z pewnością jednym z najlepiej wyko­nywanych spektakli rozrywkowych w kraju. Widowisko będzie miało wdzięczną publiczność i pokaźny re­jestr pochlebnych recenzji. W tej sy­tuacji mogę sobie na boku pogrymasić i poprzestrzegać przed zderzeniem znakomitych, fachowych predyspozycji do robienia porządnej rewii bądź ka­baretu z ambicjami naprawiania na­szej malejącej kultury. W takim szpa­gacie nie wytrzyma długo nawet tak świetnie wygimnastykowany zespół, jak młodzi z Targówka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji