Artykuły

Interesują mnie wielkie inscenizacje

Henryk Tomaszewski, dyrektor wrocławskiego Teatru Pantomimy specjalnie dla "Gazety Krakowskiej"

- Dawno już włożono Panu na głowę wieniec laurowy. Opinia: wybitny twórca. Czy z takim balastem doskonałości czeka się podświadomie na porażki? A może sprawdzony warsztat uodparnia na nie skutecznie?

- Zawsze robię to, co uważam, że powinienem robić. I na pewno jak każdy człowiek, chcę by było to zauważone. O słuszności moich poczynań świadczy chyba ilość widzów przychodzących na nasze spektakle. Porażki? Na pewno nie zniósłbym obojętności widza. Wówczas musiałbym dojść do przekonania, że wszystko co robię nie ma najmniejszego sensu.

- Czy spotykał się Pan z zarzutami niekomunikatywności, ekskluzywności swoich inscenizacji?

- Krytycy na przestrzeni lat bardzo różnie oceniali moje przedstawienia. Zarzucali nam niekomunikatywność, innym razem zbytnią dosłowność, ograniczającą fantazję i wyobraźnię widza czasami barokowość, przeładowanie treściami, obrazami. Były też oceny, że nasze przedstawienia są płytkie i bardzo powierzchowne Oczywiście nie brakowało też słów pochwały i entuzjazmu. Jak pani widzi z tym wieńcem laurowym bywało różnie. Wydaje mi się że pewne nieporozumienie polega chyba na tym że recenzenci są przygotowani - niestety - filologicznie. Cały więc dyskurs opiera się na tym, co ja zrobiłem, jeśli chodzi o literaturę, temat literacki. A przecież pantomima nie jest tylko opowiadaniem "na niemo" dzieła literackiego, ale stwarza też swój specyficzny komentarz tworząc tym samym nową wartość. Dzieło literackie jest tylko dla mnie ekspozycją do danego tematu. Osobiście nie mam aspiracji, by pisać własne libretta czy scenariusze. Dlatego opracowuję je już na podstawie istniejących dzieł literackich.

- Wrocławski Teatr Pantomimy nie doczekał się jeszcze w Polsce swoich krytyków. Ale ma swoją publiczność. Niektórzy są mu wierni od 27 lat, czyli od początku istnienia teatru. Czy jednak rzeczywiście wszyscy doskonale rozumieją wasze spektakle? A może, część osób, przychodzi by zobaczyć słynny teatr Henryka Tomaszewskiego gdyż inaczej nie wypada, nie uchodzi...

- Może... Uważam że widz przychodząc do naszego teatru nie powinien odbierać sztuki poprzez wiedzę opartą na oczytaniu, ale cechować się sporą dozą naiwności.

- Naiwność rozumie tu Pan, jako otwartość wobec sztuki, która...

- ...emanuje na widza ze sceny. Przeżyć pewną przygodę, odrzucając balast nagromadzonej wiedzy. To jest bardzo trudny zabieg i trzeba naprawdę posiadać pewien stopień inteligencji. To jest tak jak kiedyś było z Chaplinem. Śmialiśmy się wszyscy z tego małego, niepozornego człowieczka, który tak jakoś nieporadnie walczy z otaczającym go światem. I przecież tylko nasza otwartość i szczerość w stosunku do tej naiwności była naszą inteligencją. Tylko wówczas można zrozumieć wyższość celów tego typu zabiegu.

- Wiązało się to również z zapotrzebowaniem na tego typu postać...

- Otóż to. Każda epoka ma swojego clowna. My obecnie mamy clownów Beckettowskich...

- Założył Pan swój teatr w 1956 roku. Miał Pan wówczas 30 lat i był utalentowanym tancerzem wrocławskiej Opery, który dostawał często duże role. I nagle postanowił Pan stworzyć Teatr Pantomimy. Dlaczego? Czy chciał Pan być niezależny, samodzielny, a może był to bunt przeciwko zastałym strukturom?

- Myślę, że raczej była to chęć wypróbowania własnych sił w prowadzeniu zespołu. A potem... Miałem przecież podwójne wykształcenie: baletowe, pobierane w Instytucie Tańca i przez pewien okres u Feliksa Parnella oraz aktorskie gdyż uczęszczałem na zajęcia do Iwo Galla w Krakowie, chciałem więc znaleźć taką formę, w której mógłbym się wypowiadać w sposób pełny wykorzystując doświadczenia aktorskie i baletowe. Z 40-osobowej amatorskiej grupy stworzyliśmy prawie 20-osobowy zespół i zaczęliśmy się uczyć pantomimy. Powstała taka specyficzna szkoła, która w miarę upływu czasu wypracowała sobie własne metody przekazywania wiedzy i umiejętności praktycznych w tej dziedzinie.

- Czy chce Pan przez to powiedzieć, że nie korzystaliście z żadnych wzorców, na przykład z doświadczeń klasycznego minia Marcela Marceau, że nie interesowały was teorie Etienne Decrous? Chciał Pan być wizjonerem własnej odrębności: zbudować coś, czego dotąd nie było, nowy gest, nowy ruch?

- Znałem teorie Etienne Decroux, interesowałem się też tym co robił Marceau, ale nie miałem możliwości obejrzenia ich w praktyce. Nie wzorowałem się jednak na nich. Marceau to wielki mim, który magią swojej iluzji potrafi na gołej scenie, w swoim skromnym kostiumie wszystko wyczarować. To jest zupełnie inny typ teatru, Marceau jest wielkim solistą, z konieczności więc stosuje inne metody pracy, inną technikę, aniżeli teatr pantomimy opierający się na trzydziestu paru aktorach. Uważam, że Marceau powinien pozostać sam. Nie chciałbym oglądać piętnastu czy dwudziestu Marcelów Marceau na scenie. Natomiast Decroux jest dla mnie bardziej metodą nawet jakąś ideą, którą stworzył, ale nie teatrem. W teatrze on się właściwie nie spełnił. Jego szkoła na pewno jest cenna. Bardzo znane są jego teorie np. o przejmowaniu przez mima cech przedmiotu znajdujących się w zasięgu jego wzroku, metoda mima czystego, która polega na grze ciałem: wszystko wyraża się poprzez ciało. Oni nawet zawiązywali sobie twarz, wygaszając ją, by widz mógł się skoncentrować wyłącznie na ciele. Wydaje mi się jednak, że w widowisku scenicznym stosowanie takiej metody jest zbyt monotonne. Widz chce obcować z całością. Od początku interesowała mnie pantomima jako widowisko sceniczne, a nie jako recital solisty, czy jakiejś małej grupki. Chciałem robić wielkie inscenizacje. Z całą więc premedytacją odrzucałem kierunek mima czystego, marzyły mi się dekoracje, światło, muzyka a nawet rekwizyty, tak przez purystów wyklęte. Wprowadzałem świadomie wszystkie elementy teatru poza słowem. Rzeczywiście chciałem stworzyć coś zupełnie innego.

- Pantomima to sztuka nadal nie posiadająca literatury przedmiotu. Jak więc Pan kształci mima?

- Och, to trudno opowiedzieć w kilku zdaniach. Mam swoje metody "wyławiania" talentów, a potem następuje ustawiczna praca, by ich nie zmarnować.

- Na ile aktorzy mają swobodę twórczej improwizacji?

- Tylko w pierwszym okresie, gdy szukamy właściwych środków wyrazu danej postaci, roli. Improwizacja zresztą jest zależna od stopnia możliwości i umiejętności mima. Są tacy, którzy na początku mają do zaproponowania całą plejadę rozwiązań, innym trzeba pomóc. I wtedy dokonujemy wspólnego wyboru. Później już nic nie zmieniamy. Oczywiście mim tak samo jak aktor, za każdym razem gra tę samą rolę różnie, inaczej ją odczuwa i interpretuje.

- W niektórych Pana spektaklach muzyka jest wyciszona, w innych jak na przykład w "Labiryncie", "Ziarnach i skorupach" nie zabrzmiał ani jeden jej ton. W ostatnim zaś spektaklu "Rycerze króla Artura" pojawia się natomiast muzyka operowa i musicalowa. Jaką więc funkcję pełni w Pana sztukach muzyka?

- Nie tylko stwarza pewien nastrój, ale często znaczy i epokę. Dla mima - ponieważ nie wyliczamy sobie taktów - muzyka stanowi pewne oparcie. Dzięki niej wie on w jakim obszarze muzycznym ma się zmieścić ze swym zadaniem. W krótkich zaś etiudach trwających kilkanaście minut, takich jak właśnie "Labirynt" można z muzyki zrezygnować. Niemniej w 2-godzinnym spektaklu pomaga ona widzowi w odbiorze, zwiększa napięcie wywołane tym, co się dzieje na scenie, wprowadza w nastrój widowiska.

- Co Pana skłoniło do sięgnięcia po staroceltyckie rycerskie eposy z XII i XIII wieku, aby zrealizować "Rycerzy króla Artura"?

- Pomimo że jest to tak stary epos, zawiera prawdy ponadczasowe, uniwersalne, z których i dzisiaj moglibyśmy się wiele nauczyć.

- Dlaczego tak rzadko przyjeżdża pan na tournee do Krakowa? O ile wiem, inne miasta pański zespół odwiedza często.

- Jednemu z poprzednich dyrektorów Teatru im. J. Słowackiego trudno było znaleźć, aż przez 6 lat miejsce na nasz występ. Tłumaczył się, że musi udostępniać teatr Operetce Krakowskiej, więc nasza pantomima byłaby dodatkowym obciążeniem. Nasze inscenizacje zaś wymagają dużej przestrzeni, a taką zapewnia w Krakowie właśnie Teatr im. Słowackiego. Ostatnio tylko dzięki uprzejmości dyrekcji Teatru im. J. Słowackiego mogliśmy zaprezentować krakowskiej publiczności nasz spektakl "Rycerze króla Artura".

- Myślę, że spotkania Waszego teatru z krakowską publicznością będą teraz częstsze. Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji