Artykuły

Ruy Blas - dla kogo?

W przedmowie do "Ruy Blasa" pisał Victor Hugo:

"Trzy rodzaje widzów składają się na to, co zwykliśmy nazywać publicznością: po pierwsze kobiety, po drugie intelektualiści, po trzecie właściwy tłum. Tłum domaga się od utworu dramatycznego niemal wyłącznie akcji; kobiety pragną przede wszystkim namiętności; intelektualiści szukają głównie charakterów. (...) Tłum żąda od teatru nade wszystko wrażeń; kobieta - wzruszeń: intelektualista - myśli".

Dla tłumu, dodawał, będzie więc "Ruy Blas" melodramatem, dla kobiet - dramatem namiętności, dla intelektualistów

- komedią o ludzkiej naturze.

Co dziś pozostało z tych słów? Teatr nie wierzy już w możliwość zaspokojenia wrażeń różnorakich u różnych odbiorców. Teatr się zmienił, utracił boskość, a i odbiorcy się zmienili. Tłum nazywa się dziś publicznością masową i chociaż ma gusty tak samo niewybredne, zagubił swoją wielkość. Sąsiad mieszkający na VI piętrze chce mieszkać jak sąsiedzi z V, VIII, IX, jadać jak oni, oburzać się na to samo, oglądać to samo - w filmie, w telewizji. W swych gustach teatralnych cofnął się do epoki sprzed bitwy o "Hernaniego" - kocha klasyczny umiar, prawdziwą cnotę, łagodne, niegwałtowne piękno. Na scenie chce obcować z bogami na koturnach. Teatr należy do wzniosłości solennej, w filmie wolno mu identyfikować się z bohaterami i pięknonogimi amantkami, śnić groszowe sny, jakie ofiarowało mu komercjalne kino. Widz się zdemokratyzował, ale lubi bywać na monarszych pokojach. Z tą samą przyjemnością ogląda w bajecznie kolorowych magazynach podpatrzone specjalnie dla niego, cudownie promienne życie królów i ich dzieci, z jaką na widowni teatralnej śledzi losy dramatycznych bohaterów. Oni zapewniają mu poczucie odświętności, przydają wagi jego racjom. Dlatego prawdziwa sztuka teatru to dziś - bardziej niż kiedykolwiek - sztuka nawiązywania kontaktu między widownią a sceną, łączenia - tzn. przezwyciężania i utrzymywania dystansu. Chcąc pozostać sztuką teatr nie może się tylko przychylać do domniemanych życzeń widowni, ale chcąc się do niej zbliżyć, musi je znać i umieć rzucać przed sobą na kolana.

Jakże więc i dla kogo grać dzisiaj "Ruy Blasa"? Jak grać ten nieprawdopodobny melodramat, z którego pozostał już tylko teatr poezji, teatr wyobraźni? Jean Vilar przed laty zbudował na tej osnowie arcypoemat teatralny, statyczny jak rzeźba i jak muzyka zmienny. Jak muzyka wiersza. Roger Planchon zapewne zrobiłby zręczną awanturę z tragicznym finałem, w której skrytki w ścianach uzasadniałyby psychiczne sekrety bohaterów. Ale zawsze był czy byłby to teatr dla określonej publiczności.

Teatr im. Wyspiańskiego w Katowicach, a właściwie reżyser przedstawienia, Ignacy Gogolewski, chciał "Ruy Blasa" dla wszystkich. Taki adres nie trafia na ogół do nikogo. Z iście królewskim gestem wprowadzono więc publiczność na salony przed rozpoczęciem spektaklu - sam dyrektor i reżyser w jednej osobie świadczył jej uprzejmości głosem z magnetofonu. A i salon recepcyjny był, jak należy, uroczysty: na scenie królowały kurdyban, złoto, kwietne kostiumy - dzieło scenograficzne Wiesława Langego. Zapowiadała się wielka poezja i solenność. Ale cóż to? Dwaj aktorzy (lokaje?) wyszli przed kurtynę i uderzywszy długimi laskami w podłogę oznajmili: ""Ruy Blas", rzecz dzieje się w Madrycie roku 169...". Po chwili kurtyna uniosła się, ukazując naszym oczom zastygłe, sprężone do gry sylwetki aktorów pierwszej sceny. To było mrugnięcie okiem do "intelektualistów" - nie dajcie się nabrać. I pewnie się nie dali - reszta bowiem była na ogół dla publiczności, to znaczy dla domniemanych jej gustów. Uznano więc, że publiczność współczesna nie znosi wiersza w czystej postaci, że stał się dla niej nieznośny i przesadny, trzeba go zatem psychologicznie uprawdopodobnić. Aktorzy rozdeptywali więc doszczętnie rytmem swoich ruchów i kroków melodię scenicznego poematu, Ruy Blas tarzał się po scenie - na przekór średniówce, jedna może Izabela Połabińska, z tytułu godności królowej Hiszpanii ograniczona w ruchach dworskim ceremoniałem, zachowała feudalne prawo do wiersza.

Sprawa wykracza daleko poza granice Katowic i tego spektaklu. Aktorzy nasi w ogóle zapomnieli mówić wierszem, stracili instynkt wiersza. Pokazał to w równej mierze krakowski "Ksiądz Marek" Jerzego Golińskiego, jak i telewizyjna inscenizacja znakomitego skądinąd "Wesela" Zamkow (a przede wszystkim warszawska część obsady). A i reżyserzy wiersza się boją. "Ruy Blas" nie jest wyjątkiem. Dziwi tylko, że boi się też wiersza Ignacy Gogolewski, który potrafił w "Kronikach królewskich" Renego wyśpiewać ze swojej roli tren na śmierć Barbary Radziwiłłówny.

Gogolewski dał więc w swoim "Ruy Blasie" trochę psychologii, trochę miłości, trochę melodramatu. A przecież psychologii trudno byłoby się w tej tragedii dopatrzyć - na stary schemat melodramatycznej akcji narzucił tu poeta płaszcz romantycznej idei: Ruy Blas to symbol szlachetności ludu, a nie szlachetna postać z ludu; Królową-kobietę jej dworski gorset więzi i krępuje, bardziej jest kobietą niż Królową; inni są marionetkami melodramatu. Wszystko to leży w wierszu, nie między wierszami. Dlatego przedstawienie Gogolewskiego jest uroczyste uroczystością nudy. Nawet akt IV, groteskowy przerywnik romantyczny, niespodziewany powrót i przygody skazanego już w pierwszym akcie na śmierć Don Cezara de Bazan, obiboka i wesołka, pozbawiony został tempa, nerwowej ruchliwości, uwięziony w czterech ścianach komnaty. A to, co m. in. stanowi o jego dynamice, śmierć Don Guritana w pojedynku z Cezarem - przyzwoicie schowano za sceną. Zapewne po to, aby uprawdopodobnić późniejszą kwestię Don Salluste'a (Emir Buczacki), nieświadomego tej śmierci i aby Ruy Blasowi dać sposobność zamordowania tegoż Don Salluste'a w skrytce komnaty. Bieda w tym, że ani prawdopodobieństwo, ani czwarta ściana w tym dramacie nie obowiązują, że tylko poezja sceniczna może jego cuda udźwignąć.

Aktorzy nie udźwignęli także. Andrzej Mrożewski wydobył z postaci Ruy Blasa poetyckość powierzchowną, emfatyczną, tę, która zapala się od słów wiersza (jak choćby w wielkim monologu przeciwko możnym Hiszpanii), nie od jego wewnętrznego rytmu. Izabela Połabinska (Królowa) nie zawsze potrafiła nas przekonać, że kobietę krępuje w niej rytuał dworski i średniówka, z wyżyn królewskości przychylała się ku ludzkim uczuciom. Piotr Różański (Don Cezar de Bazan), ruchliwy, zwinny, za mało miał możliwości wykorzystania tych cech swego aktorstwa. Na pokojach hasać nie wypada.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji