Artykuły

Żywioł uniwersalny

MOŻE finał powinien mieć silniejsze akcenty i nie przepraszać się z tym impetem z jakim toczyła się akcja przez niemal wszystkie poprzedzające go sceny. Może także nie aż tak bardzo powinna być przerysowana wizualnie postać starego huzara Grzegorza, bo doprawdy trudno uwierzyć, że w tej karykaturze wojaka - który wszak twierdzi, że jest równolatkiem sto razy lepiej prezentującego się Majora - potrafią się zakochać naraz aż trzy urodziwe trzpiotki. Ale to są w zasadzie jedyne uwagi - bo przecież nie jakieś wielkie pretensje czy przygany - jakie można zgłaszać do "Dam i huzarów" mistrzu Aleksandra Fredry kapitalnie wyreżyserowanych na scenie Teatru Osterwy przez Edwarda Wojtaszka, wspieranego dzielnie przez cały zespół realizatorów.

Trudno przecenić rolę tej ekipy, bo to dzięki scenografii Pawła Dobrzyckiego, a szczególnie, tyleż bogatym, co skrótowym, arcydowcipnym kostiumom Barbary Wołosiuk lubelska realizacja pożeglowała w stronę uniwersalizacji i ponadczasowości przedstawianego tematu, a dzięki choreografii (dokładnie: ruchowi scenicznemu) Julitty Łubińskiej-Zielińskicj dyskretnie akcentowanej paramilitarną muzyką Tomasza Bajerskiego - osiągnęła siłę żywiołu, zagarniającego w swe pociągające odmęty także rozbawioną, często - gęsto zupełnie zauroczoną publiczność.

NAD lubelskim spektaklem, przy całym jego współczesnym, nowoczesnym wydźwięku, unosi się dobrotliwy, galicyjski duch ck Austrii i dziadka Franza Józefa. Jest w nim też przy tym - a raczej przez to - coś z Jarosława Haszka i z drugiego czeskiego mistrza populistycznego humoru Bohumila Hrabala, osobliwie z opowieści stryjaszka Pepi, którego postać przewija się przez karty wielu książek tego ostatniego. Kiedy zobaczyłem wieżę obserwacyjną jako główny wertykalny akcent sceny, od razu przypomniałem sobie pouczenie Pepina, że to nie żadna wieża, tylko punkt obserwacyjny, bo "wieża obserwacyjna jest dla cywilów, a punkt obserwacyjny, czyli beobachtungsztele, dla wojska, dla wojska, które prowadzi wojnę i obserwuje ruchy nieprzyjaciela".

Kiedy więc na "beobachtungsztele" gramolą się Grzegorz lub Rembo, widzę tam stryjaszka Pepina sterczącego jak kwintesencja wolności na browarnym kominie pospołu z piękną panią piwowarową Francinową z Hrabalowych "Postrzyżyn", a kiedy wspinają się tam Fruzia, Józia i Zuzia - ją samą, cudownie zwariowaną osóbkę, alter ego matki autora nymburskiego cyklu (kwartetu). Tyleż w niej było z damy, co w tytułowych bohaterkach Fredry, chociaż wdzięku posiadała znacznie więcej niż panie Dyndalska i Organowa, ale ten feler (nie aktorek, postaci!) z nawiązką nadrabia przeurocza Zosia. Przed nawałnicą babskiego nasienia, obserwując "ruchy nieprzyjaciela", próbują się bronić podstarzali wieczni chłopcy bawiący się "w wojnę ", jak czyniliśmy to wszyscy w młodości i w każdym z nich jest coś z Pepina, bajarza nad bajarze, zaprzysięgłego, bo po prostu niedojrzałego do żeniaczki starego kawalera.

JEST więc wieża, pardon, punkt obserwacyjny bardzo udanym dziełem scenografa, tak jak "cały ten zgiełk" rupieci z muzeum wojskowości, cała ta menażeria atrybutów, męskiego gospodarowania, obdrapanych zlewów, do których się sika i wylewa zawartość zaplutych trąbek sygnałowych, armat, na których się przysiada, bo innych sprzętów do tego służących ani na lekarstwo, walających się wszędzie naczyń i w ogóle całego tego panopticum spod znaku szabelki i konia. Gdy do tego obozu wojskowego z bożej łaski, menażerii zabałaganionej, ale w miarę stabilnej, bo przecież stacjonarnej wkroczą kobiety, rusza istny kołowrotek, a wszystkim zaczyna rządzić ruch, pęd i impet, rozpoczyna się też rola pani choreograf, która potrafi tak animować każdą z dramatis personae, jakby te dostały turbonapędu przy pomocy niedostrzegalnego dla widzów śmigła. Statyczne sceny to absolutny ewenement, chwila wytchnienia i trampolina do kolejnej erupcji szaleńczej, brawurowej pantomimy.

To wszystko jest środkiem prowadzącym konsekwentnie do tego, co niezaprzeczalnie pozostaje największą siłą lubelskiej realizacji "Dam i huzarów". Do kreacji aktorskich, które mimo rysowania ich grubą kreską i stosowania cudzysłowów, uwiarygodniają ponadczasową, ale przecież nie posiadającą pretensji wiekopomnego dzieła komedię, podnoszą ją na wyższe piętra sztuki. Jest w spektaklu z pozoru statyczna sekwencja, która powinna zostać wypreparowana z całości, utrwalona na wieki (dzisiejsze środki audiowizualne na to pozwalają, nawet poprzednią realizację dzieła Fredry w Teatrze Osterwy sprzed lat bodaj dwudziestu, przedstawiono nam w przerwie - pomysł godny uznania - wyświetlając w foyer ze starego projektora film nakręcony na poczciwej "ósemce") i pokazywana jako odrębna etiuda prezentująca jedno z największych osiągnięć aktorskich artystów naszego teatru dramatycznego. To scena, gdy Major pod wpływem zdesperowanej Zosi przyjmującej złą metodę samoobrony przed niechcianym małżeństwem, ulega fałszywemu przekonaniu, że wciąż jest kawalerem co się zowie, wyśmienitym kandydatem na wskoczenie w biegu (co tam zadyszka!) do łoża młodziutkiej siostrzenicy.

PAWEŁ Sanakiewicz i Anita Sokołowska to w tej etiudzie dwa przeciwieństwa - odurzony środkami halucynogennymi niedźwiedź i nadwrażliwie czujny, ale i bezradny zajączek, którego miś - potwora już niemal trzyma w swych łapskach. Trzeba samemu zobaczyć co ten niewiarygodny duet wyprawia na scenie, jakimi środkami, jakimi niuansami gestu, miny, ruchu ciała, modulacji głosu buduje swe role, jak to się kontrapunktowo dopełnia i przeplata. Ileż nadziei bucha z oblicza Majora, któremu zaszumiało w głowie od zamanipulowanego wcześniej przez siostrzyczkę Orgonową - wyrodną matkę własnego dziecka, czyli Zosi - "odkrycia", że brat liczy nie 56, a "tylko" 50 lat. Sanakiewicz z tej "pięćdziesiątki " robi leitmotivową perełkę. Rozczapierzone pięć palców to z triumfem podsadza sobie pod oczy, to ze wstydem kryje je za plecami, to z niedowierzaniem poziera na rękę wystającą stamtąd jak zza węgła, to wreszcie w chwilowym zwątpieniu upycha ten symbol pięciu dziesiątek lat za pazuchę. Słusznie moja koleżanka redakcyjna, ongiś sama krytyką teatralną częściej się parająca, mówi, że Pawła Sanakiewicza można w tym przedstawieniu jeść łyżkami!

Sam osobiście, wciąż jeszcze reprezentant płci od koleżanki odmiennej a tej samej co aktor, wolałbym skonsumować wraz z kosteczkami Anitę Sokołowską, która od pierwszej sceny, od zadziornego ustawiania w luzackiej pozycji nóg odzianych w szpanerskie srebrne glany (moja córka w wieku równym mniej więcej scenicznej postaci, twierdzi, że glany nie mają takich giętkich podeszew, ale nie znam slangu młodzieżowego i bardziej adekwatnej nazwy tych butów), magnetycznie przyciąga wzrok nie tylko osób czułych na damską urodę, a niepospolicie ładna - trzeba przyznać - jest, ale wszystkich, którzy potrafią docenić naturalność, bezpretensjonalność kreacji aktorki. Jej rola działa - że pozostanę w poetyce nawiązującej do morskiego żywiołu - jak odświeżająca bryza. I to wpływa tak zarówno na widzów, jak i na scenicznych partnerów. Kiedy Zosia, jak ten zając staje słupka na paluszkach, w geście tym aktorka potrafi zawrzeć raz czujność, raz nadzieję, raz zwątpienie, a innym razem po prostu czar piorunująco wpływający na chłopów lub bezbrzeżną miłość do swego prawdziwego oblubieńca, Porucznika Edmunda. WCIELAJĄCY się w tę postać równie młody, debiutujący na lubelskiej scenie przystojny Szymon Sędrowski ma pewne kłopoty z emisją głosu (jakby go szkolono do kameralnych ról serialowych pięknisiów), jednak jego energiczne ruchy przypominające taneczne pas z ułańskiego mazura, jego dosadnie podkreślone gesty, elegancja i szarm pozwalają utożsamić go z powszechnymi wyobrażeniami o "chłopcach malowanych". Zosia i Edmund, Anita i Szymon to piękna para, mogą jej nam inne teatry pozazdrościć. Tak jak mogą pozazdrościć wszystkich młodych sił występujących w "Damach i huzarach". Wszelako Anna Bodziak (Zuzia), Monika Brudkowska (Józia) i Aneta Stasińska (Fruzia) to także debiutantki lub prawie debiutantki. Ta ostatnia ma bodaj najlepszy patent na budowanie roli rozbisurmanionej, ale i niezwykle pociągającej panny służącej. Jej Fruzia przeciąga ostatnie głoski w wypowiadanym zdaniu tak, jakby pannica była co nieco gamoniowata, ale rychło okazuje się, że to wabik, metoda kuszenia i znamię wdzięku rozklejającego, rozanielającego męski ród - tu poczciwinę Grzegorza. Pyszny, znaczący epizod!

I te młode siły en bloc sprawiły coś niezwykłego. Dodały skrzydeł "starym wyjadaczom", przydały nieprawdopodobnej energii aktorom, którzy z niejednego pieca już chleb jedli i - pospołu z reżyserem, którego rola była tu ogromna - wyzwoliły w nich inwencję prowadzącą do tego, że każda z ról tego spektaklu ma swoją wagę, jest w całości czy w jakimś znaczącym elemencie ciekawą kreacją. Wyśmienicie odnalazły się we fredrowskiej materii aktorki niemal odsunięte ostatnimi laty na margines zespołu Osterwy - Anna Świetlicka jako jędzowata i w pewien sposób heterowata Organowa (w czerwonej piżamie ze szlafmycą to istna demoniczna, ale i prześmieszna harpia) i Anna Torończyk w roli wciąż coś jedzącej ("Jak tam sprawy stoją?" - pyta z erotycznym błyskiem w oku brata huzara obierając sterczącego w dłoni banana) i tyjącej na naszych oczach Dyndalskiej.

HANNA Pater, której Panna Aniela nawet szpagat próbuje robić, by sobie udowodnić ile jeszcze potencji w niej siedzi, sadowi się ze swą rolą pośród najwspanialszych kreacji tego przedstawienia, a scena kuszenia Rotmistrza, w której jej niemal pensjonarski kostium przemienia się (jeszcze raz brawa dla Barbary Wołosiuk) w strój do jazdy konnej, a ona w jeźdźca szalonego, należy do prawdziwych ozdób przedstawienia. Rotmistrz Jana Wojciecha Krzyszczaka, jeśli ustępuje pola Majorowi Sanakiewicza, to chyba tylko szarżą, a wędrując z rozpryskiwaczem do wody kolońskiej i delektując się swą jurną męskością jest po prostu pyszny. Grzegorz Ludwika Paczyńskiego wzbudza tyleż litość, co zdrowy śmiech. Powściągliwy Rembo Zbigniewa Sztejmana jest ze swym zdroworozsądkowym podejściem do wydarzeń jak najbardziej na miejscu. Nawet Tomasz Bielawiec, któremu rola Kapelana nie daje oprócz różnych sposobów intonowania słynnej kwestii "Nie uchodzi, nie uchodzi" wiele miejsca do popisu, znalazł sposób na zaznaczenie swego miejsca w zbiorowej kreacji aktorskiej. Jego szczupak z odbicia, głową do przodu, za kulisy nad framugą jednych z licznych drzwi otaczających scenę, będzie na długo zapamiętany jako symboliczny znak rozpoznawczy tak nadspodziewanie fantastycznej lubelskiej realizacji "Dam i huzarów". SPEKTAKL, nasz już został zgłoszony na opolski festiwal klasyki polskiej. Wierzę, mocno wierzę, że i z konfrontacji z przedstawieniami z całego kraju wyjdzie obronną ręką, a śląska publiczność będzie go przyjmować równie gorąco jak nasza. Oby tak się stało!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji