Artykuły

Ballada o Balladynie

Gatunek teatralny określić tu najłatwiej: ballada o Balladynie. Nie bajka ariostyczna, nie czarna romantyczna drama, ale właśnie stara ballada "ułożona tak, jakby ją gmin układał". Forma, styl i linia reżyserskiego postępowania: zwięzłość, surowość, asceza. Nagi podest z desek wychodzący w widownię (scenografia Aleksandry Semenowicz), dechy i kłody, które pełnić będą rozmaite funkcje, wreszcie - ściany do sufitu obite kirem. Ni śladu feerii, baletu, secesyjnej operetki, dekoracyjnie stylizowanego widowiska rozpoetyzowanej sielanki z XIX-wiecznych przedstawień "Snu nocy letniej". Ludowa opowieść, którą pisze i przedstawia gmin. Gromada ludzi ubranych zwyczajnie, dźwigających w walizkach (notabene nadużycie tego rekwizytu nie bardzo się sprawdza) kostiumy, rozpoczynająca spektakl litewską balladą. Chodźki o dwóch siostrach. Jakby obraz wiejskiego zespołu przedstawiającego "Balladynę". Teatr w teatrze. A chwilami coś więcej. Jakby psychodrama. Albo refleks z Geneta: nakładanie się ról, wielokrotność twarzy. Kirkor z jednym skrzydłem husarza i naprzemiennie założonymi elementami zbroi, ruda Balladyna (niby nic, ale w baśniach złe Balladyny zawsze były czarne) szarpiąca się z "bogatą" zakurzoną suknią, nieporadnie unosząca bose nogi w nieznanym, bo dworskim tańcu. Pustelnik we włosiennicy zarzuconej na pancerz. I Filon w laurowym wieńcu i koronkowym żabocie. Z tych szczegółów rodzi się reżyserski pomysł Krystyny Meissner: "Balladyny" ludowej, wioskowej, ironicznej poprzez swoistą, a raz po raz podkreślaną "zabawę w naiwność". Ów podstawowy ton spektaklu, z chórem, który wyłania spośród siebie bohaterów, komentuje, doradza, wyjaśnia, uprzedza wydarzenia; ukazuje ludowość sztuki Słowackiego w odmiennym niż dotąd świetle, więcej: wydaje się być niespodzianką teatralną, chwilami nawet zaskoczeniem literackim. Mieści się w tej propozycji ironiczno-parodystyczne ujęcie Goplany (dobra rola Tatiany Pawłowskiej) i doszczętnie, bo podwójnie ośmieszony Filon (Ryszard Balcerek), którego nawet gmin uważa za "jurodiwego", a nawet (wygrany, niestety, tylko zewnętrznie) kontrast Skierki i Chochlika (Henryk Tomczyk i Mirosław Guzowski) ubranych w kostiumy wyraźnie charakteryzujące "anielskość" i "diaboliczność" postaci.

To wszystko godne jest w toruńskim przedstawieniu uwagi, wydaje się być chwytem przekornym, bo upoważniającym do tworzenia postaci jakby z grubsza ciosanych, pozbawionych psychologicznej pedanterii, gruntowniejszej, więc odkrywczej analizy aktorskiej. Całość winna bowiem, jak każda spleciona z różnych wątków ballada ludowa, oddziaływać na nas estetycznie właśnie przez swoją naiwność. I to się w "Balladynie" sprawdza: teatralnie i literacko. Niestety, tylko do czasu, mówiąc dokładniej - do drugiej sceny III aktu. Część druga przedstawienia (akty III, IV i V, bez epilogu), choć rozpoczynana identycznie jak pierwsza, bo ludową wersją "Lilii", czyli pieśnią "Stała się nam nowina", w której na plan pierwszy wysuwają się owe "tysiące anachronizmów", układanka stereotypów literackich ryczałtem przejętych z Szekspira okazuje się być z odmiennej literackiej materii. Tu już tekst nie poddaje się przyjętej linii inscenizacyjnej, rozrywa narzuconą mu teatralną konwencję. Bowiem dawno już postrzeżona przez historyków literatury "ariostyczność" Balladyny polega między innymi na tym, że zawarte w niej rozliczne wątki, motywy i postaci ułożone zostały nader celowo w kompozycję przedrzeźniającą mechanizm dochodzenia do władzy (używając określenia Szekspirologów: Wielki Mechanizm), opatrując go ironicznym nawiasem. A tego ciężaru właśnie ballada unieść i znieść nie potrafi.

Dlatego właśnie toruńska "Balladyna" jest spektaklem, pękniętym w swojej koncepcji, która - choć jednolita i konsekwentna, w drugiej części po prostu nie przystaje do złożoności tekstu literackiego.

Tworzy się sytuacja, w której inscenizacyjny pomysł istnieje jakby obocznie w stosunku do dzieła, do materii. I choć sposoby wykorzystania chóru się mnożą, spójność dwóch planów przestaje istnieć, zamienia się w luźne poczynania, z których naprawdę niewiele wynika. Spektakl, tak ciekawie rozpoczęty rwie, gubi, zamazuje myśl, powtarza działania, zaczyna grzeszyć monotonią, jak wszystko, co robione jest na siłę. Przedstawienie sprawia wrażenie drzwi w przerwie zamkniętych, do których nagle przestał pasować pieczołowicie dobrany klucz. Postaci dramatu (w założeniu uproszczone) przestają być żywe i pełne, zaczyna się dostrzegać niedostatki aktorskiego wyrazu.

Wspomniałam już, że zasadniczy pomysł Krystyny Meissner wiązał się nierozdzielnie ze stylizacją bohaterów. Bo skoro mamy do czynienia z teatrem w teatrze, z aktorami wyłonionymi z wiejskiego zespołu, to taka koncepcja zakłada, iż rzecz winna iść w kierunku upraszczającym psychologię. Jest jednak różnica między naiwnością zamierzoną a przypadkową, między stylizacją a zwyczajną nieporadnością. Te zaś braki są w toruńskiej inscenizacji wyraźnie widoczne. Zresztą, o to mniejsza, przy ogólnym wyrazie można by się z takimi niedomogami popędzić. Gorzej, że wraz z rozwojem wypadków większość postaci traci tę stylistyczną motywację, zaczyna traktować swoich bohaterów absolutnie serio, właśnie tak, jak wymagały tego dawne reżyserie dramatów romantycznych. A na to znowu czasem nie starcza środków wyrazu. Powstaje więc sytuacja podwójnie paradoksalna: o ile w części I aktorzy, którzy nie znajdowali w postaciach materiału na prymitywistyczne stylizowanie, stanowili poprzez poważne, pogubione interpretacje (Wanda Ślęzak) intonacyjny dysonans, o tyle w części II fałszywie brzmi wszystko, co stylizowanie przypomina. Jest w tym nieco przysłowiowego grochu z kapustą, chociaż aktorsko (śledząc pojedynczo spis osób dramatu) przedstawienie nie jest wcale złe. Są w nim propozycje ciekawe i nowe: np. cicha złośliwość Aliny (Ewa Pietras), posunięta wręcz do granic śmieszności, a nie przekraczająca jej, dziecięca naiwność Jerzego Gudejki (Kirkora dubluje z nim Mirosław Guzowski), a na drugim biegunie dojrzałe, właśnie psychologizujące aktorstwo Wandy Ślęzak i Lecha Gwita, a w chórze Moniki Dąbrowskiej, Balladyną gra Jolanta Olszewska, dość stonowana i kameralna, w części I tworząca postać kobiety o jakby porażonej świadomości, nie tyle złej, ile tragicznie bezradnej. Zabrakło mi natomiast w tej roli ewolucji Balladyny, cała część II była w wykonaniu Jolanty Olszewskiej tylko demonstracją gotowych stanów psychicznych - często schematycznych, niestety.

Cóż jeszcze można powiedzieć o toruńskim przedstawieniu? Jest w nim piękna muzyka Zbigniewa Karneckiego i sprawne operowanie tłumem. Są też obok scen ciekawych propozycje tandetne, jak np. ów chocholi taniec na uczcie u Kirkora. Toruńska "Balladyna" jest nierówna, znacznie więcej zapowiada niż daje, przytłoczona tylko połowicznie sprawdzalnym pomysłem, który w końcu obraca się przeciwko przedstawieniu. Chwilami może sie ono podobać. Wielbicieli reżyserskiej konsekwencji - per fas et nefas - może nawet zachwycić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji