Artykuły

W Toruniu grają Mazurkiewicza

W foyer trzy osoby dyskutują na temat wyborów prezydenckich. Starszy dżentelmen wyglądający na profesora miejscowego uniwersytetu stanowczo, acz spokojnie, popiera premiera. Dama gorąco mu przytakuje, a jej partner z brodą nieśmiało próbuje oponować. Podsłuchuję jednym uchem, ale po chwili moją uwagę odwracają Tuwimowskie "Ogłoszenia drobne", których garść wydrukowano w programie do przedstawienia. "Udowodnię, że bez pasty Mikron zęby nie mogą mieć zastosowania. Seansy codziennie. Milanówek. Bufet."

Jeszcze niedawno do dobrego tonu należało kręcenie nosem na Tuwima i całą tę "kulturkę" "Wiadomości Literackich". Terror bezideowości! - wołały różne ciotki rewolucji. Myślę, że już wkrótce humor Tuwima będzie do nas przemawiał podobnie jak fraszki mistrza z Czarnolasu. Trzeba będzie dowcipy tłumaczyć w przypisach. Siadam w pięknej sali Teatru im. Horzycy nie bez obaw. Wydawałoby się, że nie ma lepszego sposobu na schlebianie drobnomieszczańskim gustom, jak wygrzebać "Żołnierza królowej Madagaskaru". Boję się ponadto, że debiutujący tym przedstawieniem Piotr Cieplak wzorem różnych kolegów - młodych inscenizatorów - wpadnie na pomysł, by tę rozkoszną ramotkę Dobrzańskiego-Tuwima interpretować np. przez Gombrowicza. No bo cóż to za chwała normalnie wyreżyserować "Żołnierza..." Normalnie, tzn. śmiesznie i z wdziękiem. Czuję się więc jak przed meczem piłkarskim, w którym mojej drużynie nie daje się wielkich szans, chociaż...

Zaczyna się od uwertury, którą "na żywo" wykonuje orkiestra kameralna. Muzycy siedzą w kanale - tak jak się należy. To pewnie kosztowny chwyt, ale jak grać - "Żołnierza..." bez muzyczki? Kurtyna idzie w górę. Z początku przedstawienie wolno się rozkręca. Przemówienie pożegnalne Obywatela (Jerzy Gliński) do Mazurkiewicza (Włodzimierz Maciudziński) na radomskim dworcu przerywa w nieodpowiednich momentach orkiestra tuszem dla prezesa "Lilii". Obywatel się denerwuje, bo tusz jest przewidziany na koniec, ale gdy wreszcie skończy przemowę, orkiestra milczy. Tego zabawnego dowcipu publiczność jakby nie chwytała. Również Kazio (Jarosław Felczykowski) ze swą obłąkaną fantazją na razie nie śmieszy. Widownia jeszcze nie wie, czego się spodziewać dzisiejszego wieczoru. Ale finał tej sceny jest rozbrajający. Z głębi z hukiem i w kłębach pary wyjeżdża lokomotywa. Wydaje się, że wjedzie na tor umieszczony na proscenium, ale niespodziewanie lokomotywa zjeżdża na bok. Czyżby pociąg do Warszawy nie zatrzymał się w Radomiu? Spektakl nabiera tempa. Rzeczywiście, zespół teatru im. Horzycy przypomina zgraną drużynę piłkarską. Widać, że gra sprawia aktorom przyjemność, ich występ jest pełen polotu. Każdy ma możliwość indywidualnego zaprezentowania się, ale nikt nie nadużywa sztuczek technicznych. Obowiązuje bowiem dyscyplina taktyczna. Owszem zdarza się, że ktoś pośle piłkę w trybuny, ale już po następnej akcji ręce same składają się do oklasków (nie do "brawek"). Scenka rozegrana z dobrą pointą to jak celny strzał na bramkę. Nie ukrywam, że zaczynam kibicować temu zespołowi. Włodzimierz Maciudziński jako Mazurkiewicz zgrabnie rozgrywa całość spektaklu. Ładnie mu partneruje Bożena Borowska jako Kamilla. Swoje duety wykonują z lekkością, bez silenia się na "numery". Na długo chyba zapamiętam Zofię Melechównę w roli głuchej Ruczkowskiej, zwłaszcza w scenie, gdy pałaszuje kolację, a Mazurkiewicz próbuje amorów z Kamillą. To wyróżniające się role, choć nie one wyłącznie decydują o powodzeniu całości. W toruńskim "Żołnierzu..." grają 23 osoby - cały zespół. Pierwszą część przedstawienia kończy Małgorzatka odśpiewana przez Kamillę w ogródku. Gdy wychodzę na przerwę, koło mnie słyszę profesora uniwersytetu nucącego pod nosem "Małgorzatka tra lala". Widzę odprężone twarze. Publiczność jest, jak to się zwykło teraz mówić: "wyluzowana". Po przerwie nastąpi punkt kulminacyjny. Mazurkiewicz ze zgorszeniem malującym się na licu wchodzi za kulisy teatrzyku ogródkowego, by wyrwać młodego Mąckiego (Robert Kuźniar) z bagna rozpusty. To okazja do kilku zabawnych scenek. Nieszczęsny prezes radomskiej "Lilii" zaczepia się o linę flugu. Niespodziewanie (choć spodziewanie) podniesiony zostaje do góry, a z góry zlatuje ogromny biały szkielet jakiegoś czworonoga, który zawisa nad sceną majtając łapami. Fotele trzęsą się ze śmiechu. Nie rozumiem wprawdzie tego dowcipu, ale to jest ten sceniczny pure nonsens, na który chyba można sobie pozwolić wystawiając "Żołnierza królowej Madagaskaru". Czasem okazuje się, że ta farsa błyska dowcipem, który publiczność bierze do siebie. Ot, gdy Mazurkiewicz daje się w końcu uwieść Kamilli, leżąc pod jej stopami pyta ze strapioną miną: "Co by na to powiedział proboszcz z Radomia?" Znów salwa śmiechu widzów, którzy sami ostatnio mają sporo do czynienia z różnymi proboszczami nie tylko z Radomia. Ale nie przesadzajmy: "Żołnierz..." nie jest wcale tzw. aktualną satyrą. To po prostu piece bien faite, która zaleca się idiotyczną w gruncie rzeczy niefrasobliwością, czasami jednak potrzebną. Kolejne scenki tej rewii to perełki humoru i wdzięku, z których trzeba umiejętnie nanizać cały naszyjnik - nie sądźcie, że to łatwa robota. W Toruniu publika nie daje aktorom zejść ze sceny. Klaszcze w takt kankana "Mazurkiewicz, bój się Boga", a kurtyna kilkanaście razy idzie w górę. Ten wieczór z pewnością wygrał Teatr im. Horzycy, jego aktorzy, Piotr Cieplak, a także widzowie "Żołnierza królowej Madagaskaru".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji