Artykuły

Przeciąg

Jeśli wierzyć festiwalowym werdyktom i recenzjom, miniony rok należał do Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. To jednak trochę bardziej skomplikowane - Jacek Wakar podsumowuje miniony rok teatralny w Przekroju.

Artystyczny (pani reżyser, pan dramaturg) i życiowy duet, przez niektórych nazywany Strzęp-Demem, zgarnia całą pulę. Kolejne przedstawienia wygrywają festiwale, przed premierą ogłaszane zostają wydarzeniami o większej niż teatralna skali. To oni byli głównymi beneficjentami zorganizowanego obok Warszawskich Spotkań Teatralnych Wałbrzych Fest przeglądu dokonań najmodniejszej dziś polskiej sceny. To oni wygrali krakowską Boską Komedię "Tęczową trybuną 2012" i pokazali na niej swój najnowszy spektakl "W imię Jakuba S.". Wzięli też Paszporty Polityki - jakby polski teatr miał dziś twarz jedynie Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego.

Fani z radością zgodzą się z tą opinią, sceptycy poskrobią głębiej. Teatr Strzęp-Demu powiela przecież te same koncepty i wzorce, stając się scenicznym odbiciem " przedwczorajszych gazet. Bywa dowcipny, ale częściej publicystyczny. Być może Strzępce nie da się odmówić umiejętności budowania mocnych energetycznych sekwencji, ale wszystko przytłacza wielosłowie Demirskiego. Tak było w "Tęczowej trybunie 2012" [na zdjęciu] z wrocławskiego Teatru Polskiego o kibicach-gejach, którzy dopominają się o równe traktowanie (z wyśmianym Wariikowskim i Hanną Gronkiewicz-Waltz w tle) oraz w ostatniej premierze z Teatru Dramatycznego w Warszawie. Propozycje duetu wciąż drążą te same koleiny, zatem w efekcie nużą. Wciąż jestem obok ich teatru, ale widzę, że trochę się jednak zmieniają. W warszawskim przedstawieniu zwyczajowego u Strzępki i Demirskiego kabaretu jest odrobinę mniej, nieco więcej polskiego mitu. Tyle że sukces duetu jest ciągle skutkiem mody na Strzęp-Dem. I kryzysu w teatrze. Dwa, trzy sezony temu, gdy mówiliśmy, że panuje w nim klęska urodzaju, ich spektakle utonęłyby w morzu istotniejszych. A tak - Strzępka z Demirskim wygodnie czują się w rolach pierwszych buntowników.

Nie znaczy to, że brakuje w nim dobrych przedstawień. Te są, w ostatnim roku naliczyłem ich całkiem sporo. Gorzej z wydarzeniami, które przetrwałyby w pamięci dłużej. Są "Bracia Karamazow" Janusza Opryńskiego z lubelskiego Provisorium, pierwsza od czasu widowiska Krystiana Lupy sprzed lat 20 tak gorąca interpretacja arcydzieła Dostojewskiego z wielkimi rolami Adama Woronowicza, Łukasza Lewandowskiego czy Karoliny Dafne Porcari. Wywiedziona z myśli Cezarego Wodzińskiego inscenizacja to pierwszy z dowodów, że najistotniejsze rzeczy dzieją się dziś na przecięciu - teatru instytucjonalnego i alternatywy na przykład. Podobnie ze "Staruchą" według Charmsa: zrobił ją Igor Gorzkowski, szef Studia Koło w warszawskim Teatrze Ochoty, zagrali między innymi Andrzej Mastalerz, Adam Ferency, Wiktoria Gorodeckaja - każdy z innego świata. Efekt był piorunujący.

Jest "Generał" Jakubowskiego z warszawskiej imki, pierwsza próba zmierzenia się na scenie z tym generałem. Jednak spektakl Aleksandry Popławskiej i Marka Kality z wielką rolą tego ostatniego nie wystawia świadectw, nie broni ani nie oskarża. Proponuje coś więcej - lynchowską w klimacie fantasmagorię z Jaruzelskim w roli głównej. Fascynującą.

Jeszcze "Słowo" Kaja Munka w reżyserii Mariusza Grzegorzka z łódzkiego Teatru Jaracza - poruszająca i utrzymana w tonie absolutnie serio rozprawa o tym, czy Bóg jest i czy jest miłością. Grzegorzek potwierdza tym przedstawieniem, że jest jednym z nielicznych w polskim teatrze autorów pełną gębą, a łódzki zespół - że trzyma się mocno. I że nawet w ramach tak zwanej instytucji można pracować, łamiąc bezpieczne reguły.

Odnoszę wrażenie, że jesteśmy w momencie przejściowym, stoimy w przeciągu w otwartych drzwiach. Niedawni buntownicy zmieniają styl, jak choćby Jan Klata w "Utworze o matce i ojczyźnie" Teatr Polski, Wrocław), a także ironicznych "Koprofagach" (Narodowy Stary Teatr, Kraków). Albo Michał Zadara, który z powodzeniem spróbował konwencji grand theatre w "Wielkim Gatsbym" (Teatr Polski, Bydgoszcz), przykładając jednocześnie krzywe zwierciadło do wszechwładnego dziś dyktatu kapitalistycznego sukcesu. Czasem poszukiwania prowadzą ich do odkrywania na nowo zapomnianej niesłusznie literatury. Tak było z "Lenzem" Buchnera w inscenizacji Barbary Wysockiej w warszawskim Narodowym, zatopionym w śniegu, oderwanym od świata.

Wbrew opowieściom o tym, że dzisiejszy teatr żywi się wściekłością społeczeństwa, wszystkie te przedstawienia zgłębiają współczesną melancholię. Właśnie z niej swego "Nosferatu" zbudował Grzegorz Jarzyna, a "Opowieści afrykańskie według Szekspira" Krzysztof Warlikowski. Kłopot, że w obu przypadkach metafizykę zastąpiła atrapa metafizyki. Nawet atrapy nie było zaś w "Poczekalni" Krystiana Lupy. Wrocławskie przedstawienie miało pokazać społeczeństwo w stanie kompletnego zagubienia. Kompletnie zgubił się sam reżyser.

Na kogo warto zatem stawiać, skoro nawet "Sprawa" Jerzego Jarockiego, przy swej klasie, nie dorównała jego najważniejszym osiągnięciom? A choćby na Agnieszkę Glińską, która pracuje dużo, ale się nie myli. Zrobiła przezabawną "Amazonię" Walczaka, poetyckie "Iluzje" Wyrypajewa, gorzką i współczesną "Moralność pani Dulskiej". Nie potrzebuje nośnych haseł ani etykietek. To jej czas.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji