Artykuły

Henryka Voglera wyznania ponowne

Te zapiski, to tytułowe wyznanie być może i jest zapisem myśli "błądzącej bezplanowo po obszarach minionego i utraconego czasu", jak w pewnym momencie pisze autor. Ale przede wszystkim jest to książka 80-letniego wówczas mędrca - o wznowionej właśnie książce Henryka Voglera "Wyznanie mojżeszowe" - pisze Wacław Krupiński w Dzienniku Polskim.

Jeśli mogę ją z czymś porównać w literaturze, to tylko z książką "Życie na niby" Kazimierza Wyki, napisaną bezpośrednio po II wojnie światowej. Jest to porównanie bardzo zaszczytne, jak mi się wydaje. To porównanie z gigantem" - mówił teraz, po latach, komentując te niewielkie objętościowo wspomnienia, Andrzej Kurz. Były niejako powrotem autora do trzytomowego "Autoportretu z pamięci". Tytuł części PT Czytelników już podpowiada wszystko. Mowa o Henryku Voglerze, o jego wznowionym właśnie, przez oficynę Austeria, w setną rocznicę urodzin autora, "Wyznaniu mojżeszowym". O powrocie do świata, którego nie ma. "Tych miasteczek nie ma już /Okrył niepamięci kurz" - jak zapisał Młynarski. I właśnie ożywianiu pamięci służą takie wyznania. Przywołują tamten świat, tamte postaci, tak wpisane w polską kulturę. Jak Vogler właśnie, który "Wyznanie mojżeszowe" napisał "z poczucia obowiązku, z chęci podkreślenia, co to znaczy być Polakiem żydowskiego pochodzenia, co to znaczy być twórcą polskiej kultury, zachowującym żydowską pamięć po Zagładzie" - że raz jeszcze przywołam Andrzeja Kurza.

Nieprzypadkowo to on opowiadał o Henryku Voglerze podczas spotkania z okazji bibliofilskiego (500 egzemplarzy) wydania owego wyznania. Znów wybrany przewodniczącym krakowskiego Stowarzyszenia Kuźnica, którego Vogler był jednym z założycieli, a później seniorem, kiedyś szefował przez lata z powodzeniem Wydawnictwu Literackiemu, które współtworzył Henryk Vogler. To on został pierwszym naczelnym, to jemu zawdzięczaliśmy po `56 roku pierwsze publikacje utworów Gombrowicza, z którym nawiązał kontakt. Starał się także wydać Miłosza, ale to uda się o ileż później, gdy Miłosza rozsławi Nobel.

Henryk Vogler. Człowiek teatru, który wrastał weń, jak sam wspominał, przy ul. Floriańskiej, gdzie w domu nr 10 spędził pierwsze 18 lat życia. Już sama ulica jawiła się jako teatr, a jeszcze piętro wyżej mieszkał Ludwik Solski, a w oficynie, w lokalu zajmowanym przez krawca, została ongiś zamordowana matka komediopisarza Bałuckiego. A potem, już po wojnie, pisał Vogler krytyki teatralne, sprawował funkcję kierownika literackiego Starego Teatru i Teatru im. J. Słowackiego - przy Władysławie Krzemińskim, Zygmuncie Huebnerze, Bronisławie Dąbrowskim, aż jako 50-latek znalazł się na scenie w roli autora sztuki "Dwanaście białych wielbłądów"; reżyserował Mieczysław Górkiewicz. Z "Sezonem z upiorem" trafił do Tarnowa, tam poddając się reżyserii żony - Romany Próchnickiej, także aktorki, co to jako reżyser będzie zażywać sławy i w Austrii. Teraz jako strażniczka pamięci o mężu zgromadziła jego przyjaciół w Centrum Kultury Żydowskiej.

"ROMA - czyli Romana Próchnicka-Voglerowa, jest na Szerokiej czymś pomiędzy duchem opiekuńczym domu a mężowskim aniołem stróżem. Mówiąc mniej górnolotnie: mater familias" - jak pisał niezapomniany Władysław Cybulski, którego szkic "Saga rodu V. (w skrócie)" pojawił się na tych łamach w październiku 2000 roku.

Tekst zaistniał tego wieczoru w CKŻ dzięki aktorowi Janowi Güntnerowi. Opisał wtedy red. Cybulski z właściwą sobie maestrią i uznaniem dla artystycznych dokonań niewiele starszego przyjaciela, i traumę "czasu nieludzkiego", który skazał Henryka Voglera na apokalipsę obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, co przekuł on we wstrząsające wiersze z tomu "Przechadzki ze śmiercią". I we frazę bolesnej człowieczej skargi: "Jakże łatwo umierać. A jak trudno jest umrzeć".

Nie umarł za drutami. Żył jeszcze 60 lat, by spocząć na cmentarzu Rakowickim.

Wczytuję się zatem w to wyznanie, w ten przejmujący i wzruszający obraz niegdysiejszego świata - jego obyczaju, kultury, także sportu; świata, w którym żywioły polski i żydowski umiały współistnieć, zanim getta ławkowe, czy rygory spod znaku numerus clausus, zaczęły sankcjonować nietolerancję. Rozbudzać nienawiść.

Ale nie kończmy tak posępnie. Wróćmy do sportu, do piłkarskiej "Cracovii", nie stosującej wyznaniowych ograniczeń. A sport też był pasją Henryka Voglera. Kibica oddanego do tego stopnia, że, jak przypomniała podczas spotkania Ewa Lipska, nawet złamał przez ten zapał nogę. Nie, nie na boisku bynajmniej. Ubierając spodnie podczas transmisji z meczu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji