Artykuły

Przyjeżdżam jutro

Taki oto dziwny telegram otrzymał pewnego popołudnia pan dyrektor fabryki. W otoczeniu rodziny spożywa obiad, jest to dzień świąteczny, w fabryce odbyła się uroczystość (razem z przezabawną częścią artystyczną), obiad toczy się w atmosferze rodzinnej pompy, nieszczerości, mieszczańskiego skrępowania. Syn jest młodzieńczy i konwencjonalnie "chłopczykowaty", córka jest wdzięcznie "dziewczynkowata", matka jest dostojnie piękna i dbała o pozór cielesny i duchowy, mąż stanowi uosobienie konwenansu i kultu własnej osoby; służąca - dumna ze swojego miejsca przy tak szacownej rodzinie. I w tę atmosferę niby to normalną a w istocie nabrzmiałą tłumionymi konfliktami, kompleksami, zniewalającą ludzi do zachowań nieautentycznych wpada ten nieszczęsny telegram a za telegramem jego nadawca.

Nadawcą jest nie byle kto, bo sam Dionizos, syn Zeusa, bóg tajemniczy i mroczny, ten który rządzi winem i szaleństwem ludzkim, ten, który wyzwala instynkty erotyczne i wszelkie inne irracjonalne popędy. Ten wreszcie, który jest panem prawdy zwierzęcej w człowieku, który rządzi mrocznym szaleństwem biologii. Bóg radosny, ale groźny, groźny zwłaszcza dla naszych bohaterów. Im bowiem ktoś bardziej skonwencjonalizowany, nieszczery, nieautentyczny, tym dionizyjski aspekt jego osoby bardziej dla niego mroczny i straszny. Biedna rodzina dyrektora - jakże ciężko zniosła to zesłanie ducha chaosu, ten stan amoralności, ten stan prawdy uwolnionej. Oto pełna godności, dumna i zimna panna służąca przemienia się w nawiedzoną, czyniącą cuda czarownicę - świętą; oto matrona - matka przemienia się w biedną, błąkającą się pod męskimi szkołami nimfomankę; oto syn, uosobienie skromności i wstydliwości przemienia się w orgiastycznego, ekshibicjonistycznego artystę, który sam siebie wystawia jako dzieło sztuki. I wreszcie ojciec nieszczęsny, dotknięty poczuciem boskiego nienasycenia popełnia akt znany z doniesień prasowych - rozbiera się publicznie na dworcu kolejowym, czyli robi tak zwany "striking". Córka tylko wariuje.

No, więc taka jest treść pantomimicznego przedstawienia Teatru Pantomimy z Wrocławia. Przedstawienia to jest XIII programem Henryka Tomaszewskiego.

Tomaszewski zawsze doprowadza swoje twory sceniczne do dziwnej i niepokojącej estetycznie granicy kiczu. Nie chcę dodawać, że dochodzenie do tej granicy jest trudne, zwłaszcza, gdy się jej nigdy nie przekracza. Tomaszewski z mistrzostwem naprawdę wielkiego artysty operuje na samej krawędzi złego smaku i wygrywa - wygrywa świetną sztukę, fascynującą w szczegółach, mniej może odkrywczą w całości (zresztą pomysł jest przejęty z Pasoliniego) ale jednak, jako produkcja pantomimiczna właśnie a nie teatralna, fascynującą. Znamy z poprzednich jego programów szczególną dbałość o każdy najdrobniejszy efekt sceniczny. Dostrzegamy ją i tutaj. Każdy ruch aktora-tancerza staje się jakby powiększony i wyolbrzymiony nie zatracając przy tym swojej znaczeniowej nośności, nie przestaje być realistyczny czy naturalistyczny nawet. I jeszcze jedno: przez jakąś siłę ducha czy artyzmu potrafi Tomaszewski nawet na materiale współczesnym, bez kostiumów, udziwnień, bez bajki, legendy, mitu i opery uchronić się od wulgarności i dosłowności nawet wtedy, gdy na scenie pojawią się męskie czy żeńskie akty. To jest może kryterium niezbyt prawidłowe z punktu widzenia estetyki, ale z punktu widzenia pragmatyki sztuki - jest jednym z najważniejszych.

Tomaszewski pokazuje nagość, pokazuje erotykę, ale ją przezwycięża, nie ona nim rządzi, ale on nią. Potrafi sprawić, że nawet my, pruderyjni i zastrachani w swojej jegerowskiej bieliźnie, i takiejże moralności czujemy, że całe przedstawienie jest ważne i piękne, i że cała reprezentacja jest na tym samym poziomie emocji odbierana, a nie jest tak, że przez cały czas się ogląda biernie, natomiast w momencie gdy nagi chłopak pojawi się na scenie - nastrój się zmienia. Tak to przynajmniej mnie się przedstawia. Może pewna część publiczności, lekko zatkana tą "odwagą" (jakże niewinnie "skromną" gdyby zestawić ją z poczynaniami czołówki artystycznej świata) reagowała inaczej, ale o to niech każdy wini siebie samego, nie artystów z Wrocławia. A że z tym trzeba uważać, najlepszym dowodem właśnie treść przedstawienia; gdy zbyt będziemy okrywać swoje cielesne wdzięki może się zdarzyć nam to właśnie, co spotkało sceniczną rodzinę dyrektora. Dlatego też radziłbym kochanej naszej publiczności, aby zamiast w lornetki, lornety, teleskopy i inne przybliżające i powiększające urządzenia optyczne, w które uzbroiła się widownia (jakby to chodziło o obserwację zaćmienia słońca), uzbroić się raczej w słownik kultury antycznej oraz w kilka innych podnoszących kulturę ogólną kompendiów. Z tym wyposażeniem przedstawienie jest lepiej widoczne niż z wyposażeniem optycznym.

W tym męskim zespole zabłysły nam dwie panie - Danuta Kisiel-Drzewińska (Matka) i Ewa Czekalska (Służąca). Reszta, wraz z Wiesławem Starczynowskim (Dionizosem II) była na tym samym, bardzo wyrównanym i bardzo wysokim poziomie. Jedyne zastrzeżenie budziła muzyka, moim zdaniem dość sypka i bezładna. Dziękujemy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji