Artykuły

Magazyn rzeczy popsutych

Z reżyserem spektaklu Piotrem Cieślakiem rozmawia Max Fuzowski

Newsweek: Harold Pinter to w Polsce naj­bardziej niedoceniony noblista ostatnich dwóch dekad.

Piotr Cieślak: W latach 70. dużo się go w Polsce grało. Były w tym wybitne przedstawienia. "Po­wrót do domu" w reżyserii Jacka Woszczerowicza w teatrze Ateneum czy "Urodziny Stanleya" Zygmunta Hubnera w Teatrze Powszechnym. Potem Pinter gdzieś zniknął. Chyba nastąpił przesyt jego twórczością. Ale po śmierci dramatopisarza znów do niego wracamy. Szcze­gólnie do jego lepszych tekstów. A do takich na pewno należy "Dozorca". Dla mnie reżyse­rowanie tej sztuki jest podwójną przygodą. Po pierwsze, wracam do współpracy z Januszem Gajosem, który zagrał trochę niedocenioną rolę Ekarta w mojej inscenizacji "Baala" Brech­ta w 1985 roku w Teatrze Powszechnym. Wra­cam też do "Dozorcy", na którego zwróciłem uwagę już lata temu. Gdy studiowałem reży­serię, zostałem zaproszony do British Council na pokaz kinowej wersji "Dozorcy" z 1963 roku w reżyserii Cliva Donnera, z udziałem Alana Batesa. Film wywarł na mnie wielkie wrażenie. Rozmawiałem wtedy z Janem Świderskim na temat wystawienia "Dozorcy". Świderski za­deklarował, że chętnie by zagrał w tej sztuce. Wtedy się nie udało.

Popularne sztuki Pintera, "Zdrada" czy "Niby-Alaska", wydają się atrakcyjniej­sze dla widza. W pierwszej mamy skom­plikowaną sytuację miłosnego trójkąta, w drugiej wzruszającą historię kobiety wybudzonej ze śpiączki. "Dozorca" to historia kameralna i trudna.

- To sztuka, której nigdy nie da się do koń­ca zrozumieć. Nie wystarczy dwa, trzy razy przeczytać, aby wiedzieć o niej wszystko. "Dozorca" to tajemnica. Do tej sztuki się za­gląda, szuka intencji autora. Przypomina "Czekając na Godota" Samuela Becketta. To też nie jest łatwa, atrakcyjna sztuka, a mimo to wraca się do niej dość często. Dziwię się, że do tej pory było w Polsce tak mało insceni­zacji "Dozorcy". Przecież rola trampa Dame­sa jest stworzona dla tzw. starszych aktorów. A my zawsze mieliśmy w kraju kilku dobrych, dojrzałych aktorów. Jeżeli potrafi się wycis­nąć z "Dozorcy" coś więcej ponad realizm, to może być fantastyczny materiał.

"Dozorca" to opowieść o trzech męż­czyznach, którzy spotykają się w jednym domu. Rozmawiają, lecz trudno im się dogadać. Sztuka jest zaliczana do kome­dii zagrożenia, pierwszego nurtu, w któ­rym poruszał się Harold Pinter.

- Kiedyś żyliśmy w świecie propagandy ideo­wej, a teraz w rzeczywistości propagandy przedmiotu, sprzedaży, konsumpcji. To jest rodzaj ideologii, która nas potwornie zatru­wa. Powoduje, że przestajemy się porozumie­wać. I o tym aktualnym braku porozumienia między ludźmi mówi Pinter w "Dozorcy". O ludziach, którzy pozostają samotni, mimo że są otoczeni przez tłum innych. A także o osobach starszych, które w każdym społe­czeństwie pozostają niezagospodarowane.

Mówi pan o aktualności sztuki, ale prze­cież widzom trudno się identyfikować z jej bohaterami. Aston ma zaburzenia psychiczne, jego brat Mick to szemrany biznesmen, a Davies, sprowadzony do domu przez Astona, to włóczęga.

- Myślę, że najłatwiej identyfikować się z Daviesem. Przy całym rozdrażnieniu, któ­re budzi, jest człowiekiem mającym w sobie ciepło, potrzebę kontaktu. Jednak nie umie tej potrzeby zrealizować. Michael Billington, biograf Pintera, zauważył, że w "Dozor­cy" odnajdziemy ślad inności pisarza, którą on sam bardzo mocno odczuwał. Pinter po­chodził z rodziny o korzeniach żydowskich. Żydzi po II wojnie światowej nawet w Eu­ropie Zachodniej nie byli dobrze traktowa­ni, nie wrócili do swoich domów, do dawnej pozycji. Bohater sztuki ma poważny problem z tożsamością. Nie wiemy, na czym on do­kładnie polega. Może Davies ma jakąś tożsa­mość, która jest społecznie nieakceptowana, i od niej ucieka w inną, wymyśloną? Ta inność bohatera jest bardzo aktualna tak­że dziś. Cały czas mamy problem z tolerowa­niem tych, którzy się od nas różnią, wszelkich mniejszości. Każdy, kto nie pasuje, podlega karze. Społeczeństwo nie służy człowiekowi, lecz odwrotnie. To takie kafkowskie wypacze­nie. Widać to w historii Astona. Był leczony elektrowstrząsami. Ale co właściwie leczo­no? Zwykłą nadpobudliwość, którą można nazwać twórczą. Po prostu opowiadał wie­le niestworzonych historii. Społeczeństwo, zamiast zrobić z tego użytek, ukarało go. Bo był inny niż reszta. Davies także ukrywa coś przed społeczeństwem. A Mick ukrywa Asto­na. Próbuje go zmagazynować w dziwnym pokoju rzeczy popsutych.

"Dozorca" mówi też o ludzkiej niemocy. Żaden z bohaterów nie osiągnie tego, o czym marzy.

- Tragedia Daviesa jest największa. Ma charakter, który sprawia, że udaje mu się łatwo zdobywać ludzi i równie łatwo sprawić, aby go odrzucili. Jest już stary. Jeśli Aston wyrzuci go z domu (Pinter nie pokazu­je tego momentu, ale wiemy, że zapewne tak się stanie), może tego nie przeżyć. Włóczęga trafi na ulicę, do kanału, gdzieś zamarznie. Przegrał życie. Z jednej strony to przeraża­jące, że żaden z bohaterów nie zrealizuje swoich planów. Z drugiej, pocieszeniem jest przesłanie, które mówi, że sens naszego życia leży w marzeniach.

Na ile jest to sztuka autobiograficzna? Pinter pracował jako dozorca.

- Wykonywał różne zawody. Billington przy­tacza wypowiedź Pintera, w której ten opo­wiada, jak wynajmował z pierwszą żoną mieszkanie na przedmieściach Londynu. I właśnie tam spotkał te wszystkie postacie z "Dozorcy".

Mimo tragicznego wydźwięku sztuka ma potencjał komediowy. Uchwycił go pan w swojej inscenizacji?

- Nie uleciało nam to poczucie humoru. Oczywiście problemem jest stary przekład. A przecież nic się tak nie starzeje, jak język dowcipu. Jednak w samej fabule też odnaj­dziemy siłę humoru. Jest tam choćby dialog, w którym Aston pyta: "Pan Walijczyk?". Davies odpowiada: "Ano bywało się tu i ówdzie, wie pan". "A gdzie się pan urodził?" - docieka Aston. Na co Davies mętnie tłumaczy, że to było tak dawno, że nie pamięta.

Znów mamy teatr absurdu. Ale Pinter bronił się przed tym, aby tak klasyfiko­wać jego sztuki.

- "Dozorca" zdecydowanie mieści się w poję­ciu tego gatunku. Trzy typy osobowości, które odnajdziemy w tej sztuce, też są bez wątpie­nia proweniencji klaunowskiej. Może nie są takimi klaunami z cyrku, ale można dostrzec jakieś połączenie Daviesa z trampem Charliego Chaplina. Może to jest taki tramp Chapli­na u schyłku życia. Albo jak Buster Keaton, który umierał w biedzie, odrzucony, cierpiący na chorobę alkoholową. Z kolei Aston to taki błazen liryczny, Mick - błazen ekscentryczny.

Ta sztuka to też opowieść o statusie. I o tym, jak budujemy go na przeświad­czeniu, że zawsze jest ktoś, kto w hie­rarchii stoi niżej od nas.

- Myślę, że w Polsce to jest mniej istotne. Ale faktycznie sztuka porusza ten wątek. Lu­dzie boją się o swoje miejsce w stadzie. Dzia­ła zjawisko huśtawki - jeśli ktoś idzie do góry, ktoś inny musi spaść. Zaspokojenie czyjegoś ego zawsze musi się odbyć kosztem innej osoby.

Jak się panu pracuje z Januszem Gajosem?

- Znakomicie. Przy takich gwiazdorach rola reżysera nieraz zostaje sprowadzona do ko­goś, kogo się w cyrku nazywa inspektorem areny, czyli osoby wpuszczającej i wypusz­czającej poszczególne numery. A Gajos słucha, z nim się rozmawia, ma świetne pomysły. Przyszedł na próby ze swo­im wyobrażeniem, otworzył się na moje i ra­zem szukamy najlepszych rozwiązań.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji