Artykuły

Ferency - czarny Otello, Żyd Shylock i Król Lear

- Krzysztof Warlikowski czyta Szekspira swoim bólem, swoimi lękami. Tym razem tematem jest starość - mówi ADAM FERENCY przed warszawską premierą spektaklu "Opowieści afrykańskie według Szekspira" w Nowym Teatrze.

W scenariuszu "Opowieści..." znalazły się fragmenty tekstów Szekspira: "Otello", "Kupiec wenecki", "Król Lear", powieści "Lato" J.M. Coetzeego oraz monologów autorstwa Wajdiego Mouawada. Spektakl Nowego Teatru, który powstał w koprodukcji z grupą Prospero, już sporo podróżował. Po pokazach m.in w Liege, Lizbonie i Luksemburgu już w piątek konfrontacja z warszawską publicznością.

Rozmowa z Adamem Ferencym:

Dorota Wyżyńska: Tak się składa, że Krzysztof Warlikowski zawsze powierza ci role szekspirowskie. Petrucchia w "Poskromieniu złośnicy", Prospera w "Burzy", a teraz - Króla Leara, Shylocka i Otella. Bardzo zmieniły się wasze rozmowy o Szekspirze od czasów pierwszego spotkania w Teatrze Dramatycznym?

Adam Ferency: Jego sposób pracy, myślenie o spektaklu, o tekście od czasów "Poskromienia złośnicy" specjalnie się nie zmieniły. Krzysztof czyta Szekspira swoim bólem, swoimi lękami, swoimi obsesjami. Wyciąga z utworu, wygrzebuje te kwestie, które są dotkliwe dla niego. Wiele z tematów wciąż powraca w jego twórczości, jak: antysemityzm, rasizm, tożsamość płciowa. Podczas tego spotkania pojawił się nowy element. W jego głowie najwyraźniej zapaliła się czerwona lampka z napisem "starość". Widać, że zaczął myśleć o starości. Ten temat zdominował "Opowieści afrykańskie...".

A "Poskromienie złośnicy"? Szmat czasu, to była druga połowa lat 90. Do Teatru Dramatycznego przyszedł młody reżyser, dobrze się zapowiadający. To był dopiero drugi jego spektakl w Warszawie. Próbowaliśmy się poznać. Uczyliśmy się siebie nawzajem. Staraliśmy się zrozumieć, co znaczą słowa, których używamy. Czasami miałem wątpliwości, czy to, co nam proponuje, nie jest obrazoburcze. Czasami skóra robiła się gęsia na plecach, ze zdziwienia, z przerażenia. Ale ufałem mu. Czułem, że w jego teatrze nie ma fałszu.

Z kolei w próby "Burzy" w TR Warszawa wszedłeś na pięć tygodni przed premierą. Bo wcześniej do tej roli przygotowywał się Janusz Gajos.

- Tak, to była sytuacja awaryjna. Miałem mnóstwo wątpliwości, ale się zgodziłem. Ale grając Prospera, już zawsze miałem świadomość, że nie odpracowałem tego całego okresu prób, wykluwania się spektaklu. Ten trening przed premierą nie był pełny.

A teraz, czy przyjąłeś propozycję zagrania trzech szekspirowskich postaci bez wahania?

- Miałem wielkiego stracha. Szczególnie wobec Leara. Przypomniało mi się to, na co zwracał kiedyś uwagę Lawrence Olivier: "Za Leara trzeba brać się przed pięćdziesiątką". Ta postać wymaga niezwykłej energii, żeby dostać się do niej do środka.

To spotkanie z szekspirowskimi figurami nie jest łatwe. To nie są "zwykłe" postaci. Wcielając się w nie, nieuchronnie patrzymy na świat z innej perspektywy. One są kłujące, zaczepne. Jak się ma czarną twarz Otella, to samopoczucie jest zdecydowanie inne. Jeśli ktoś chciałby zagłębić się we wszystkie opracowania i analizy, które powstały na temat tych trzech bohaterów, nie starczyłoby mu życia. Już pierwsza scena z "Króla Leara" to dla mnie zagadka. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek oglądał ją w teatrze tak wymyśloną, żeby mi się podobała. Nigdy jej nie rozumiałem. Dlaczego ten stary człowiek, w tak oczywisty sposób odrzuca jedyną córkę, którą go kocha i którą on kocha? Dlaczego daje się omamić? O co tu chodzi?

"Krzysztof już nie potrafi tak po prostu sięgnąć po konkretny tekst dramatyczny i wystawić go na scenie bez żadnych dodatków, wprost, jeden do jednego. Podobnie pracuje nad swoimi bohaterami. Przyzwyczaił nas do tych hybrydowych postaci, utkanych z wielu innych" - mówiła mi przed premierą "Końca" Magdalena Cielecka. Scenariusz "Opowieści afrykańskich..." powstał na podstawie tekstów Szekspira: "Otello", "Kupiec wenecki", "Król Lear", powieści "Lato" J.M. Coetzeego oraz monologów autorstwa Wajdiego Mouawada. Zmieniał się podczas prób?

- W momencie kiedy ja zacząłem próby, w kwietniu, scenariusz był gotowy. I niewiele się już zmienił. Jakieś drobiazgi, pewne sekwencje, drobne poprawki. Czasami aktorzy przynosili fragmenty, które potem za ich sprawą weszły do spektaklu. Marek Kalita, Jacek Poniedziałek, oni to lubią. A Krzyśka zawsze cieszy, kiedy aktorzy są i na tym polu aktywni.

"Opowieści afrykańskie..." zapowiadane były jako spektakl o trzech wykluczonych: czarnym Otellu, Żydzie Shylocku i starcu Learze. Co według ciebie łączy te postaci?

- Krzysiek na próbach - tak jak już mówiłem - użył słowa "starość". Coś nieuchronnie się kończy. A skoro się kończy, to czas na podsumowanie. To jest ten moment, kiedy trzeba zadać sobie pytanie, jakie było to nasze życie. Dla własnego rozumienia sprawy traktuję Shylocka i Otella jako dwie wersje własnego losu. Stary, chory mężczyzna, przed śmiercią zastanawia się: "Byłem czarny i co?", "Byłem Żydem i co?". Czy to świat był przeciwko mnie, a może to ja byłem przeciwko światu?

Mieliście okazję przed warszawską premierą zagrać "Opowieści..." w kilku europejskich miastach, m.in. w Liege, Lizbonie, Luksemburgu. Co to dało?

- Na pewno jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że przedstawienie na kilka dni przed warszawską premierą jest już gotowe. Na tyle, na ile u Krzyśka można o czymś powiedzieć, że jest "gotowe". Przecież on ciągle, po każdym pokazie, ma setki uwag. Powiem tak: jesteśmy dobrze przygotowani.

A wyjazdy? Były męczące, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak ja nie lubi podróżować. Zresztą większość aktorów, jak wracaliśmy kilka dni temu z Luksemburga, miało mękę wypisaną na twarzy. Z przedstawienia na przedstawienie, z miasta do miasta, narastał coraz większy głód, potrzeba konfrontacji z polską publicznością. Mamy poczucie, że zrobiliśmy całkiem niezły spektakl, ale to warszawski widz oceni, powie nam, czy jest dobrze, czy źle. Bez mrugania okiem.

A jakie były reakcje w Europie?

- Żywiołowe tylko w Rennes. Natomiast np. w Luksemburgu, patrząc na tamto miasto, na ulice, przyznam się, że w ogóle byłem zdziwiony, że ktoś przyszedł na nasz spektakl. To jest jednak wyzwanie, pięć i pół godziny wyrafinowanego teatru. Nie dla przypadkowej, chłodnej publiczności.

To teatr "wyrafinowany" i taki, do którego aktor nie wchodzi bezkarnie. "Kiedy byłem bliski zatracenia się, poszedłem na terapię" - mówił niedawno w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Redbad Klijnstra. O tym, ile kosztuje praca w zespole Krzysztofa Warlikowskiego, wspominał też w wywiadzie dla "Gazety" Maciej Stuhr. Kiedy się wchodzi w ten teatr, to całym sobą?

- Ja staram się nie wchodzić całym sobą, ale to rzeczywiście bardzo trudne. Rozumiem Redbada i Macieja. Zespół Krzysztofa Warlikowskiego to indywidualności, które pracują intensywnie, do zdarcia skóry z pleców i do szaleństwa, do krwi, do utraty tchu. Kochają się, ale też gryzą okropnie. Mam nadzieję, że nikogo nie urażę, jeśli powiem - wyobrażam sobie - że podobnie było w teatrze Jerzego Grotowskiego.

A tobie trudno jest po przedstawieniu zmyć tę czarną maź z twarzy Otella? Trudno się po przedstawieniu uwolnić od tego świata?

- Na szczęście konstrukcja spektaklu jest taka, że czarny musi się zmienić w białego jeszcze w trakcie trwania "Opowieści...". Więc robię to za kulisami. Ale to przedstawienie oczywiście nie jest dla mnie bezkarne. Jestem po nim wykończony. Fizycznie nie. Fizycznie nie jest aż tak wyczerpujące. Natomiast psychicznie czuje się zdemolowany kompletnie. Powrót do poziomu Ferencego odbywa się potem nie bez bólu, przez wiele godzin.

Na zdjęciu: Adam Ferency i Magdalena Popławska w scenie ze spektaklu

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji