Artykuły

Monstrum w mroku

"Frankenstein" w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Muzycznym we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

"Frankensteinowi" w reżyserii Wojciecha Kościelniaka niewiele brakuje, żeby z bardzo dobrego przedstawienia stał się olśniewającym. Spektakl jest nierówny, a wystarczyłyby drobne skróty, żeby utrzymać wysoki poziom całości

Kościelniak ma unikalny wręcz talent - potrafi w teatrze muzycznym, który z definicji jest przystanią lżejszej muzy, opowiadać poważne historie, a w tych pozornie błahych znajdować drugie dno. Zdarzają mu się porażki ("Idiota"), ale znacznie częściej odnosi sukcesy (wrocławska "Opera za trzy grosze", gdyńska "Lalka"). "Frankensteina" - mimo kilku uwag - wypada zaliczyć do drugiej kategorii.

Tekst Mary Shelley - historia szalonego naukowca i stworzonego przez niego monstrum - została już do bólu wyeksploatowana, przede wszystkim przez filmowców. Twórcom horrorów dostarczyła całego arsenału nieśmiertelnych środków i motywów. Kościelniak deklarował wprawdzie, że odwołuje się do ekranizacji z lat 30., tej z Borisem Karloffem w roli głównej, ale znacznie bardziej kluczowe są tu inspiracje wcześniejszym niemieckim ekspresjonizmem filmowym, "Gabinetem doktora Caligari" Roberta Wiene czy "Nosferatu - symfonią grozy" Friedricha Wilhelma Murnaua. Ta stylistyka na scenie jest widoczna w scenografii i kostiumach, w kontrastach czerni i bieli, przerysowaniu charakteryzującym grę aktorską, umiejętnie budowanym nastroju grozy. I nie robi się tego dla zabawy konwencją - filmy niemieckich ekspresjonistów były interpretowane jako twórcze przetworzenie społecznych nastrojów panujących po I wojnie światowej w Niemczech - poczucia zagrożenia, niepokoju i strachu, przeczucia wielkiego kryzysu.

U Kościelniaka jest podobnie - w otwierających spektakl scenach widać wyraźnie, że na dolnośląskie miasteczko (akcja musicalu została osadzona w Ząbkowicach) jeszcze przed przyjściem na świat Wiktora Frankensteina (Mariusz Kiljan) opadła jakaś niewidzialna chmura, sprawiając, że wszystko wokół wydaje się ponure i depresyjne. Mieszkają tu ludzie o trupio bladych twarzach i pustych oczach, a nieszczęście, jakie ściągnie na siebie i bliskich Frankenstein, jest tylko konsekwencją tego obezwładniającego nastroju. To nie tylko Wiktor jest ojcem monstrum (Cezary Studniak) - urodził je czas, w którym przyszło na świat. I kiedy w finale potwór prosi naukowca o stworzenie kolejnych podobnych mu istot, zaznaczając, że martwych ciał nie zabraknie, wiemy, że nie będzie musiał się sam o to starać - na scenie pojawiają się żołnierze pchający przed sobą miniatury czołgów.

Kościelniakowi udaje się zachować idealny balans między tą refleksją całkiem serio, także nad współczesnym światem, nad którym zawisła chmura strachu i niepewności, a rozrywką, której musical także dostarcza. I tu także kluczowa okazała się ekspresjonistyczna konwencja ze skłonnością do deformacji i przerysowań - kiedy na początku matka Wiktora (Justyna Szafran) pcha przed sobą czarny wózek - wieje grozą; gdy Elżbietę (Helena Sujecka), Wiktora i Henry'ego (Mikołaj Woubishet) wita ponury chichot studentów w klasie - robi się nieprzyjemnie, a kiedy monstrum kolejnym ofiarom wyrywa serca i języki, nie ma chyba widza, który nie wzdrygnąłby się ze strachu. Ale już podczas sceny z grzybami i mieszkającą w lesie nimfomanką Agatką (Justyna Antoniak) jest na przemian i śmiesznie, i strasznie. Sceny z udziałem Wiktora i Igora (Bartosz Picher) wnoszą już całkiem komediowy klimat. Prawdziwą mistrzynią gatunku jest Justyna Szafran - jednym drobnym grymasem potrafi przeskoczyć z konwencji komedii do horroru.

'Frankenstein' - nowa premiera Capitolu

Trwający prawie trzy godziny spektakl ogląda się bez znudzenia, co jest ogromną zasługą twórców, także w kontekście piekielnie niewygodnych foteli w Regionalnym Centrum Turystyki Biznesowej. Zdarza się też, niestety, że w tym wnętrzu zawodzi akustyka, co daje się odczuć zwłaszcza w przypadku zbiorowego wykonania otwierającej spektakl piosenki - nie udało mi się zrozumieć ani jednego wersu z tego, co śpiewali aktorzy. Poza tym jednak trudno narzekać na obsadę "Frankensteina" - w tym spektaklu nie ma słabych ról, choć niektórzy z aktorów mylą przerysowanie z nadekspresją. Jednak monstrum, jak na prawdziwego potwora przystało, budzi zarówno strach, jak i litość, a jego stwórca przechodzi na naszych oczach przemianę od oddanego nauce idealisty, przez człowieka, który zbłądził, po zmęczonego życiem cynika. Znakomite są w spektaklu kostiumy i charakteryzacja aktorów, a także wykorzystanie w roli kuchenki naukowego warsztatu czy czołgu - wózków dziecięcych. Nieco mniej podobają mi się komputerowe wizualizacje, po które tak chętnie sięga Teatr Muzyczny "Capitol" - w tym przypadku aż prosiło się o tradycyjne dekoracje jak z czarno-białego kina grozy. Wśród piosenek napisanych do spektaklu przez Rafała Dziwisza i Piotra Dziubka kilka brzmi prawdziwie przebojowo - wśród nich świetna pieśń, w której mama jest zawsze sama, song monstrum o ropnych wydzielinach oraz finał, w którym pojawia się chór żywych trupów.

I tutaj mogłabym postawić kropkę, gdyby nie coś, co ten znakomity efekt psuje. Jest to skłonność Kościelniaka do upychania w jednej opowieści zbyt wielu elementów. Efekt jest taki, że świetnym scenom towarzyszą fragmenty miałkie, które niczego do opowieści nie wnoszą, a nawet - jak sekwencja wenecka - rozbijają jej stylistyczną spójność. Kościelniak przywiązuje się do własnego dzieła, swoich reżyserskich aranżacji i nie potrafi się z nimi rozstać, nawet jeśli rozbijają spektakl, rozrzedzają jego strukturę. Takie cięcie musi boleć, ale jest niezbędne, jeśli chcemy, żeby "Frankenstein" był genialny, a nie tylko "niezły, choć nierówny" - jak można było usłyszeć od widzów premierowego spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji