Artykuły

Ze wspomnień ministra spraw wewnętrznych

Franciszek Szlachcic od 1962 był wiceministrem, a w 1971 ministrem spraw wewnętrznych. W czasie VI Zjazdu PZPR wybrany został na stanowisko sekretarza i członka Biura Politycznego KC PZPR. Po trzech latach złożył rezygnację z tych stanowisk. Od 1975 do 1985 roku pracował w administracji gospodarczej. Obecnie pisze wspomnienia z czasów walki z okupantem, pracy w organach bezpieczeństwa i MSW oraz o swej działalności w Komitecie Centralnym i rządzie. Zamieszczamy nadesłany fragment wspomnień. DO sprawy wydarzeń marcowych w 1968 niebawem powrócimy. (Red.)

W latach 1967-1968 problemami ideologii, nauki i kultury w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych zajmował się wiceminister Kazimierz Świtała. Ze względu na mój status w resorcie, w niewielkim zakresie interesowałem się tymi sprawami. O ważniejszych wydarzeniach, podobnie jak inni wiceministrowie, byłem oczywiście informowany. Wiedziałem zatem, że pod koniec 1967 i w styczniu 1968 duże zainteresowanie budziły "Dziady" Mickiewicza, wystawiane przez Teatr Narodowy.

Z poufnych informacji wynikało, że spektakle te przekształcają się w antyradzieckie demonstracje. Byłem ciekawy, jak to przebiega i poprosiłem pracownika gabinetu ministra o bilet, bo w normalnym trybie bilety były nieosiągalne. Miałem miejsce zarezerwowane dla przedstawicieli władzy. Zapamiętałem jedynie oczy i głos Gustawa Holoubka. Nie wiem kto zakazał i dlaczego, wystawiania "Dziadów" i nie znałem kulis tej decyzji.

Ostatnie przedstawienie odbyło się 30 stycznia 1968. Informowano nas, że w czasie tego spektaklu widownia wynosiła okrzyki przeciwko władzy. Po przedstawieniu składano kwiaty pod pomnikiem Mickiewicza.

Czy "Dziady" mogły zagrozić ustrojowi? Z doświadczeń późniejszych wiadomo że nie takie rzeczy ustrój potrafi wytrzymać.

W drugiej połowie lat sześćdziesiątych, w miarę pogarszania się sytuacji gospodarczej i socjalnej, najwyższe władze stawały się coraz bardziej nerwowe i mniej tolerancyjne. Kazimierz Świtała mówił mi, że powodem, dla którego zawieszono spektakl, były antyradzieckie nastroje widowni wywołane szczególną interpretacją tekstu, co godziło w przyjaźń polsko-radziecką. Wydawało się to trochę dziwne, bo właśnie w czasach, gdy pierwszym sekretarzem KC PZPR był Władysław Gomółka, notowano nikłą liczbę wystąpień antyradzieckich. Od 1970 do 1975 roku zdarzały się one sporadycznie wzrosły dopiero PO znanej poprawce w Konstytucji. Warto może przypomnieć, że w lutym 1968 w organie KC KPZR "Prawda" ukazała się pozytywna recenzja wystawianych "Dziadów" w reżyserii Kazimierza Dejmka. Zdarzało się przedtem i potem, że władze polskie zalecały łagodzenie pewnych akcentów, a nawet zakazywały krytyki carów rosyjskich. Ma się rozumieć, nie ze względu na aprobatę tych carów.

Myślę, iż Władysław Gomółka, Zenon Kliszko i inni, którym nikt nie mógł zarzucać serwilizmu - podkreślam - obrazili się na słowa Mistrza Adama:

Nie dziw, że nas tu przeklinają,

Wszak to już mija wiek,

Jak z Moskwy w Polskę,

nasyłają samych łajdaków stek.

Tak myślałem - czy wtedy? W lutym 1968 roku dochodziły sygnały świadczące o narastaniu niezadowolenia wśród studentów warszawskich uczelni. Poważniejsze zaburzenia wystąpiły 8 marca i zaczęły się od wiecu na Uniwersytecie Warszawskim. Ujawniły się zarazem napięcia wśród studentów Krakowa, Wrocławia i Poznania. Widać też było coraz bardziej nieudolność centralnego kierownictwa w zapewnieniu obiektywnej, kompetentnej informacji o tych napięciach oraz kłopoty z utrzymaniem ładu i porządku. Nieudolność owa wynikała również z braku jednolitego dowodzenia siłami MSW.

12 marca zanotowałem w swoim, dzienniku:

"Parę minut po godz. 15.00, bez uprzedzenia, wszedłem do gabinetu ministra Moczara. Stał przy oknie w tak zwanym pokoju odpoczynkowym i obserwował tłum zgromadzony przed domem studenckim Riwiera. Staliśmy tak obaj dłuższa chwilę, w tym momencie spora część zebranych ruszyła w stronę ulicy Rakowieckiej. Przeszli może 80-100 metrów i zawrócili. Minister był zdenerwowany Narzekał na nieudolność dowodzenia. Irytowały go mylne informacje i brak koncepcji. Zwrócił się do mnie: Może byś się zajął koordynacją. Odpowiedziałem: Mietku mogę się podjąć, jeśli wydasz pisemny rozkaz o powierzeniu mi odpowiedzialności za przywrócenie spokoju na ulicach i podporządkujesz mi wszystkie niezbędne siły" Domagałem się pisemnej decyzji nie tylko z przyczyn zasadniczych lecz także ambicjonalnych. Rozkaz taki został wydany. Tylko Moczara było na to stać.

Wieczorem zapoznałem się z sytuacją, materiałami i podjętymi już decyzjami Utworzyliśmy stanowisko dowodzenia zapewniające jednolitość i koordynację działań służb MSW. Wiedziałem że od sprawnego systemu kierowania jest zależne powodzenie akcji.

Szczęśliwie się złożyło, że I sekretarzem Komitetu Warszawskiego partii był Józef Kępa, samodzielnie myślący polityk, a komendantem milicji - płk Henryk Słabczyk, doświadczony dowódca (PO paru miesiącach otrzymał awans na generała i mianowano go wiceministrem spraw wewnętrznych. Umarł młodo, "na płuca"). Spokój w stolicy wydawał mi się kluczem do spokoju w kraju. Dlatego właśnie starałem się pomagać władzom Warszawy, głównie Słabczykowi.

Następnego dnia, duża grupa demonstrantów udała się Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem pod gmach Komitetu Centralnego. Z tych okien można było obserwować tłum i słuchać co głośniejszych haseł. Metodą "klinów" rozdzielono zebranych i zmuszono ich do odwrotu. Mniejsze grupy krążyły po mieście jeszcze do późnego wieczora. Okazało się oczywiste, że do starcia musi dojść. I doszło do niego późnym wieczorem na Krakowskim Przedmieściu.

Teren oświetlono reflektorami. Operacją kierował komendant MO miasta Warszawy. Przebieg akcji śledziłem z pobliskiego budynku i na bieżąco informowałem gen. Moczara o rozwoju sytuacji. Rozpoczęła się bijatyka. Po dwu - trzech godzinach milicja opanowała teren.

Z jednej i drugiej strony było wielu pobitych. Największe chyba lanie dostali tajni pracownicy Służby Bezpieczeństwa, skierowani w tłum dla prowadzenia działalności rozpoznawczej. Niewiele pomogły im znaki identyfikacyjne. Nawiasem mówiąc, na całym świecie te dwie służby nie przepadają za sobą.

Zatrzymano ponad dwustu uczestników, w tym kilkunastu studentów. Większość zatrzymanych pochodziła z okolic Warszawy. Mówiona, o nich "Mława" oraz "urodzeni w niedzielę". Z zatrzymanymi zawierano umowę, że ten kto będzie w nocy sprzątał pole walki, "rano może iść do domu". Większość wyraziła zgodę. W czasie demonstracji ulicznych ujawnił się pożytek z milicji drogowej.

W ciągu tych paru dni byłem w stałym kontakcie z Moczarem. Raz tylko z Katowic zadzwonił Gierek, aby zorientować się w panującej sytuacji.

14 marca dziennik telewizyjny doniósł o "wiecu oburzenia" w Katowicach. Przemawiał Edward Gierek. Pierwszy raz od czasu zaburzeń zabrał głos członek Biura Politycznego i kierownik wielkiej organizacji partyjnej. W całym kraju za przykładem Katowic rozpoczęły się wiece i otwarte zebrania partyjne. Tu i ówdzie chwalono województwo katowickie za gospodarność i porządek. Mówiono dobrze o Gierku.

Punktem kulminacyjnym wydarzeń marcowych był strajk okupacyjny. Spora ich część opanowała budynek. Wywieszano flagi i afisze pełne postulatów. Studenci domagali się głównie demokracji, lepszych warunków życia i nauki. Zabarykadowali wejścia, wpuszczali jedynie dostawców żywności i lekarzy. Nastroje rozpalał pacjent szpitala psychiatrycznego, który przyplątał się do studentów i pozostał z nimi. Miał manię przemawiania. Tacy ludzie mogą stanowić w czasie napięć duże zagrożenie.

Ministerstwo Szkół Wyższych oraz władze uczelni próbowały przerwać strajk drogą perswazji. Przekonywano studentów, aby opuścili gmach Politechniki i umożliwili ponowne przystąpienie do zajęć. Niestety, bez skutku, widocznie siła argumentów nie była duża. Obawialiśmy się przeniesienia strajku do innych uczelni Warszawy i kraju.

W trzecim dniu tego strajku wezwano mnie do gabinetu ministra. Po chwili wszedł marszałek Marian Spychalski i dwóch innych członków Biura Politycznego. Skrytykowali oni MSW za nieudolność.

Z Moczarem, który pragnął pokojowego rozwiązania strajku, rozumieliśmy się bez słów, Wiedzieliśmy bowiem, czym to może grozić. Z upoważnienia marszałka zadzwoniłem do Sztabu Generalnego WP. Zreferowałem sytuację w Politechnice i przekazałem rozkaz marszałka. (...)

Pozostały zatem pertraktacje. Inicjatywę przejął Józef Kępa, który był także przeciwny szturmowaniu uczelni. Zaproponował wysłanie do Politechniki zastępcy prokuratora miasta w celu perswazji i ostrzeżenia.

Rozsądny i odważny prokurator poszedł pod bramę, poprosił o wpuszczenie. Bramy wprawdzie nie otwarto, ale wciągnięto go przez okno do środka. Rozmawiał najpierw z komitetem strajkowym, a później z dużą grupą studentów. Przekonywał o bezsensowności dalszego przeciągania strajku. Trafił na lepszy grunt. Mijała już euforia i zaczęły się zwykłe w takich sytuacjach kłopoty. Studenci zgodzili się na przerwanie strajku pod warunkiem usunięcia blokady, wycofania wszystkich sił, złożenia obietnicy, że nikt nie będzie zatrzymany ani później represjonowany. Prokurator na mocy uprawnień przyjął te warunki i dał gwarancje ich dotrzymania. Nad ranem o godzinie 5 otwarła się brama i studenci wyszli. Szli w szyku zwartym powoli, głośno szurając nogami. Dotrzymaliśmy słowa. Nikt nie został zatrzymany ani poddany represjom.

Ewakuacja siłą Politechniki groziła starciem, które mogło przerodzić się w dramat. Studenci byli przygotowani do walki. A więc opuszczenie Politechniki oznaczało przesilenie. Od tego dnia napięcie w stolicy i kraju malało.

Zdarzały się też anegdotyczne sytuacje. W czasie jednej ze sztabowych narad w Komendzie Miasta, gdy omawialiśmy kłopoty z Politechniką, jeden z oficerów powiedział - "to już było" i przeczytał nam fragment, jakich wspomnień o kłopotach władz sanacyjnych z Politechniką. Do kierownictwa "Ozonu" doszły mianowicie sygnały o aktywizacji lewicy i komunistów. Członek kierownictwa "Ozonu", generał Skwarczyński zwrócił się do obecnego majora wojskowego, który miał w pieczy uczelnie: "Panie majorze, doszły mnie wiadomości, że na Politechnice Warszawskiej panują nastroje opozycyjne". Wyprostowany na baczność major odpowiedział: "Tak jest panie generale, nastroje te zostaną zmienione".

W tych gorących dniach marcowych, zatrzymała się w Warszawie przejazdem z Czechosłowacji studentka - córka pierwszego zastępcy przewodniczącego KGB ZSRR. Chciała zwiedzić stolicę i z moją córką znalazły się nagle w samym środku demonstracji. Wraz ze studentami, znającymi język rosyjski, przeszły kilkaset metrów, bo koleżankę córki bardzo to interesowało.

19 marca 1968 zwołano wielką naradę w Sali Kongresowej Pałacu Kultury. Władysław Gomułka wygłosił przemówienie, jak na gust sali - zbyt miękkie. Walery Namiotkiewicz tak streszcza to wystąpienie:

"Na wstępie Wł. Gomułka wyjaśnia powody zdjęcia z afisza Dziadów A. Mickiewicza w inscenizacji K. Dejmka. Przypomina, że przedstawienie to miało być poświęcone uczczeniu przez zespół Teatru Narodowego 50-lecia Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. Tymczasem inscenizacja Dejmka stała się zgrzytem. Nie wydobyto w niej bowiem togo wszystkiego, co podkreśla ideę współdziałania polskich i rosyjskich demokratów i rewolucjonistów, lecz w sposób tendencyjny wyeksponowano treści wzbudzające emocje antyrosyjskie. Próba takiego wykorzystania twórczości Mickiewicza, zrodzonej z walki patriotycznej młodzieży przeciwko uciskowi carskiemu - mówi Wł. Gomułka - jest politycznym szalbierstwem, gdyż wielki ten poeta nigdy nie był i nie będzie sztandarem reakcji. Następnie Wł. Gomułka opisuje różnorodne działania podjęte przez kilkunastoosobową grupę literatów w związku ze zdjęciem z afisza Dejmkowskiej inscenizacji Dziadów. Manipulacje te - podkreśla --miały na celu wywołanie niepokoju wśród młodzieży studenckiej i pobudzenie części studentów do politycznych wystąpień. Opisując metody zastosowane w celu sprowokowania zakłóceń życia społecznego Władysław Gomułka przytacza również fakty, ilustrujące polityczną przeszłość niektórych spośród inspiratorów wydarzeń marcowych. Charakteryzuje rzeczywiste cele polityczne, przyświecające inspiratorom i organizatorom zajść. Akcentuje ich powiązania z działającym na Zachodzie systemem dywersji antykomunistycznej. Przechodząc do oceny wydarzeń marcowych Wł. Gomułka stwierdza, że wzięła w nich aktywny udział część młodzieży studenckiej pochodzenia żydowskiego. Rodzice wielu z tych studentów zajmują odpowiedzialne stanowiska w aparacie państwowym. Ta przede wszystkim okoliczność - oświadcza dalej mówca - spowodowała, że na fali tych wydarzeń wypłynęło, opacznie nieraz rozumiane, hasło walki z syjonizmem. Ostro potępiając zarówno syjonizm, jak i antysemityzm Wł. Gomułka oświadcza następnie: Byłoby jednak nieporozumieniem, gdyby ktoś chciał dopatrywać się w syjonizmie niebezpieczeństwa dla socjalizmu w Polsce, dla jej ustroju społeczno-politycznego. Niebezpieczeństwo takie może wypłynąć z różnych reakcyjnych źródeł w kraju, wspomaganych przez ośrodki międzynarodowej, antykomunistycznej reakcji.

Podejmując problem samookreślenia się części Żydów, obywateli naszego państwa, Wł. Gomułka charakteryzuje postawy, jakie wśród nich występują. Podkreśla, iż określona liczba Żydów wobec agresji Izraela na kraje arabskie zajęła stanowisko nacjonalistyczne. Wyrażało się to w różnych formach, m. im. poprzez chęć wyjazdu do Izraela celem wzięcia udziału w Wojnie przeciwko Arabom. Inną część środowiska żydowskiego w Polsce charakteryzuje postawa kosmopolityczna. Jednocześnie Wł. Gomułka podkreśla, iż większość polskich obywateli narodowości żydowskiej stanowią ludzie, którzy wszystkimi korzeniami wrośli w ziemię, na której się urodzili i dla których Polaka jest jedyną ojczyzną. W konkluzji swego wywodu Wł. Gomułka stwierdza: Jedynym miernikiem postawy obywatela naszego państwa jest jego postawa wobec socjalizmu i wobec żywotnych interesów naszego państwa i narodu. Każdy obywatel określa swoją narodowość według własnej świadomości. Korzysta przy tym z równych praw, niezależnie od tego, czy się uważa za Polaka, Białorusina czy Żyda. Ale też jednakowo obowiązuje go zasada lojalności wobec kraju, wobec swojej ojczyzny - Polski Ludowej".

Większość zebranych w Sali Kongresowej dość chłodno przyjęła przemówienie Władysława Gomułki. Niewiele miał oklasków. Skandowano natomiast: "Moczar - Gierek", a pod koniec - głośniej - "Gierek". Wiem, że Gierek czuł się źle.

Najgłośniejszy okazał się aktyw dzielnicy Wola, gdzie I sekretarzem Komitetu Dzielnicowego PZPR był Jerzy Łukaszewicz. Do tego czasu niewiele o nim słyszałem. Nigdy z nim nie rozmawiałem. Po kilku dniach powiedziano mi, że wystraszył się swojej odwagi. Inspirował Wolę. A jednak na drugi dzień, w zakładach Woli zbierał podpisy pod "listem solidarności z towarzyszem Wiesławem". Później podpisy te miały być wręczone Władysławowi Gomułce. Łukaszewicz musiał się jeszcze czymś innym przysłużyć, skoro w czasie V Zjazdu PZPR w 1968 wybrano go w skład Komitetu Centralnego i był kandydatem do wysokiego stanowiska partyjnego. Motywy tego awansu ujawnił mi w rozmowie sam Gomułka w 1972.

Niedobrze się stało, że dwóch Sali Kongresowej Gomułka wymienił po nazwisku dwóch znanych pisarzy i jednego, mało komu znanego. Tym trzecim był Janusz Szpotański. W 1967. w drugim obiegu krążyły jego wiersze, szczególnie tekst "Cisi i Gęgacze". Cisi - to pracownicy organów bezpieczeństwa, a gęgacze to opozycja. W operze tej występowali również członkowie najwyższego kierownictwa partii i państwa. Czytając tekst, pośmialiśmy się solidnie, a jak wiadomo, śmiech rozbraja i łagodzi agresywność. Janusz Szpotański był sądzony, za obrazę władzy otrzymał wyrok. W więzieniu napisał jeszcze dwie satyry. Dzięki Władysławowi Gomułce stał się znany. Wzrosło zainteresowanie jego twórczością.

W takich sytuacjach władza różnymi kanałami zbiera zwykle informacje o nastrojach, recepcji wydarzeń, ocenie przemówień. Z województw napłynęły różne informacje. Warszawskie przysłało np. taką: "W Garwolinie chłopi chwalą Gomułkę, że w Sali Kongresowej ostro skrytykował przysyłanie przez Moskwę rożnych łajdaków".

Po wydarzeniach marcowych wzrosła szybko ilość emigracyjnych wyjazdów z Polski. Centralne władze zalecały ich ograniczenie. Mimo to opuściła kraj znaczna liczba polskich Żydów. Emigrację motywowano nasilającym się antysemityzmem. Czy w Polsce był rzeczywiście antysemityzm? Na pewno był i w latach 1967 i 1968 wzrosły oznaki jego ożywienia.

Zjawisko antysemityzmu w Polsce Ludowej wymagałoby gruntownych badań i opracowań. Głównym jego źródłem - w moim przekonaniu - była wadliwa polityka kadrowa. Także dość ważną przyczyną był brak konsekwencji po 1956 roku w wyciągnięciu wszystkich wniosków z okresu zwanego "kultem jednostki". Nie badano mechanizmów deformacji z okresu kultu jednostki. Nie poddano ich niezbędnej krytyce. Ograniczono się prawie wyłącznie do krytyki organów bezpieczeństwa. A przecież duże szkody wyrządzono w obszarze nauki, ideologii, kultury i wychowania. Nie mówię już o sposobach wykonywania władzy. Oburzenie wywoływała nagła przemiana wczorajszych dogmatyków i czcicieli kultu. Nie zbadano, w jakim stopniu antysemityzm był inspirowany w Polsce przez wrogów Polski i socjalizmu.

W czasie wydarzeń marcowych ujawniło się, jak nieraz to już bywało, wadliwe pojmowanie interesów kraju. Wystąpiła i też zwykła głupota. Jej przykładem było zorganizowanie w gmachu MSW "seansu oburzenia", w czasie którego powtarzano różne plotki i oszczerstwa. Dotyczyły one także aktualnych członków kierownictwa partii i państwa. Mieczysław Moczar nazwał to zebranie prowokacją wymierzoną przeciwko niemu i MSW,. Podobną imprezą było zebranie organizacji partyjnej przy ambasadzie polskiej w Londynie. W czasie zebrania usunięto z partii ambasadora. Ponieważ wtedy nadzorowałem sprawy zagraniczne MSW, musiałem i tę sprawą wyjaśnić kierownictwu partii, tłumaczyłem ją naiwnością pracowników.

Już Lenin mówił, że "głupi czasami gorszy jest od wroga", a takich u nas nigdy nie brakowało. W sytuacjach konfliktowych groźni są też tak zwani "nawiedzeni" oraz karierowicze. Ujawnia się wówczas niebezpieczny typ "karierowicza-ideowca", który swoje prywatne sprawy załatwia za pomocą ideowych sloganów i haseł.

W kwietniu 1908 Biuro Polityczne powołało komisję KC, której przewodniczył kierownik Wydziału Kadr KC; ja byłem członkiem. Komisja miału wyjaśniać zarzuty zgłaszane w czasie zebrań w stosunku do ludzi będących na stanowiskach kierowniczych. Konkretnych spraw było niewiele. Wyjaśniliśmy wszystkie i na tym zakończyła się praca komisji.

W 1985 ukazały się wspomnienia "wiceministra spraw zagranicznych Józefa Waniewicza, w których autor pisze: "po próbie mojej interwencji, towarzysz z Biura Politycznego, który mi radził nie mieszać się w to, co się dzieje, oświadczył, że czystka jest z nim uzgodniona, prowadzi ją komisja z towarzyszem Szlachcicem i Wolniakiem na czele".

Autora widocznie zawiodła pamięć. Nie chodziło o "czystkę", a Wolniuk nie był członkiem komisji. Z Józefem Winiewiczem znaliśmy się od dawna. W 1968 gdy czasowo pełnił obowiązki kierownika spraw zagranicznych byliśmy w częstym kontakcie, szkoda, że pisząc wspomnienia, nie zapytał mnie o tamte sprawy.

W 1967 i 1968 skrzywdzono niewinnych, zasłużonych działaczy i uczciwych ludzi, także i w MSW. Piszę o tym z przykrością, bo sam nie jestem bez winy. Jako członek kierownictwa, ponoszę część odpowiedzialności.

Wydarzenia marcowe. Inaczej oceniało się "na gorąco", a inaczej po dłuższym upływie czasu. W 1968 uważałem, że ówczesne oceny kierownictwa partyjnego były słuszne. Nie miałem zastrzeżeń i wątpliwości. Po blisko dwudziestu latach, patrzę inaczej na te sprawy. Uważam, iż był to jeden z sygnałów narastającego od połowy lat sześćdziesiątych kryzysu i konfliktu społecznego. Niestety, nie wyciągnięto właściwych wniosków i przyszedł, musiał przyjść grudzień 1970.

Od paru lat rozwierały się nożyce między potrzebami społeczeństwa, zwłaszcza ludzi młodych, a stopniem i tempem ich zaspokajania. Dynamika procesów społecznych ma tę właściwość, że w czasie narastającego napięcia wystarczy mały ośrodek krystalizacji, znak, sygnał (najczęściej nie zamierzony), aby napięcie przybrało nową jakość. W 1968 takim sygnałem były "Dziady".

Miałkie są diagnozy, według których wydarzenia marcowe celowo wywołała jakaś grupa walcząca o władzę.

Marzec 1968 był ważnym wydarzeniem i nie da się go wykreślić z nowoczesnej historii Polski. Nie należy go także przeceniać i nadawać znaczenia; takiego nie miał. Z pewnością nie są słuszne opinie zawarte w takich sformułowaniach: "Wielkie zwycięstwo", "Uratowano socjalizm", lub "Była to największa klęska w historii Polski", "Świat oniemiał", "Ogromne straty" itp. Zachodnie ośrodki informacji nie były nigdy obiektywne w ocenach Polski i Polaków.W tym przypadku okazały się szczególnie tendencyjne. Na uwagę zasługuje też i to, że deformacje, nadużycia i zbrodnie z okresu kultu jednostki były pokrywane milczeniem. Natomiast eksponowano, wyolbrzymiano marzec 1968. Może właśnie celowo to robiono?

Nie jest mi znane ani jedno fachowe opracowanie o poniesionych stratach. Jak zdążyłem się zorientować, najwięcej krzyczą o stratach ci, których nikt nie zmuszał do wyjazdu i nie musieli opuszczać Polski. Znana to u nas prawidłowość, jaka tak wyraźnie wystąpiła po 1981 roku. Większość wyjechała z Polski z powodów materialnych, lecz ten fakt motywują politycznie. Polityczna emigracja zawsze nadawała sobie znaczenie wyższe niż je miała.

Nasz błąd (mój także jako ministra spraw wewnętrznych w 1971) polegał na tym, że emigrującym zabranialiśmy odwiedzania kraju i powrotu na stałe. Dopiero w latach osiemdziesiątych, szczególnie ostatnio dzięki staraniom Towarzystwa "Polonia", ten błąd został naprawiony.

Autorzy opracowań o wydarzeniach, marcowych wiążą je niekiedy z działalnością "grupy partyzantów". Ponieważ należałem do środowiska GL-AL, spróbuje, przedstawić mój punkt widzenia.

W pierwszej połowią lat sześćdziesiątych wokół Mieczysława Moczara ukształtowało się niewielkie grono przyjaciół, głównie członków Polskiej Partii Robotniczej z czasów okupacji, żołnierzy i oficerów Gwardii - Armii Ludowej, w której Moczar był wybitnym dowódcą. Teraz najbardziej niepokoiła nas utrwalająca się stagnacja. Dostrzegaliśmy brak atrakcyjnej koncepcji dalszego rozwoju Polski. Widzieliśmy objawy ideowego marazmu.

Mieczysław skupiał w sobie wiele zalet. Potrafił stworzyć klimat dla szczerych rozmów. Jako minister spraw wewnętrznych miał dogodne do tego warunki. Równocześnie - jako prezes Zarządu Głównego - rozwinął aktywność ZBoWiD, który dotąd był dość martwą organizacją.

Kto pierwszy nadał nam nazwę "partyzanci" - nie wiem. Może przyjaciele, może przeciwnicy. Dzięki zagranicznym rozgłośniom, w pierwszej kolejności radiu "Wolna Europa" staliśmy się znani. Pomogła w tym kolportowana w kraju broszura "Chamy i Żydy" Zagraniczne ośrodki opublikowały setki artykułów, audycji. Krajowi, jawni i niejawni autorzy też sporo o nas pisali. Wyolbrzymiano znaczenie partyzantów i straszono nami. A przecież nie mieliśmy programu, statutu, ani władz. Lidera nie wybierano - on był.

Nie mieliśmy zamiaru przejęcia władzy. Nigdy o tym nie mówiono, nasza działalność nie była skierowana przeciwko Władysławowi Gomółce, jak sugerowały wrogie ośrodki. On był nie kwestionowanym przywódcą partii. Mieczysław Moczar nic nie zrobił i nic by nie zrobił dla osłabienia autorytetu i roli Władysława Gomułki. Dla niego "Wiesław" był najwyższym autorytetem. Nieraz powtarzał: "Jest to wielki wizjoner" "Wielki sternik". Oczywiście byliśmy krytyczni, zwłaszcza wobec niektórych ludzi z otoczenia Gomułki Ocenialiśmy krytycznie pewne decyzje styl pracy szczególnie tendencje do ograniczania roli rządu i zastępowanie administracji przez instancje partyjne j aparat partyjny.

Bardziej wyraźnie i odczuwalnie wzmogliśmy naszą ideowo-moralną działalność w latach 1967 i 1968. Istotą tego działania była obrona godności narodu i tradycji oraz poszanowanie zasług dla ojczyzny. Powodów było kilka. Pierwszy i najważniejszy łączył się z wzrastającym rozpasaniem szyderców, którzy naigrawali się z imponderabiliów, ośmieszali poświęcanie, bohaterstwo i zasługi. Drwili z ofiarności, z wiary w wyższe cele. Drwili z ideowości prostych ludzi.

Aleksander Bocheński właściwie ocenił te tendencje pisząc; "Uderzenie literatury filmu teatru, a zwłaszcza krytyki przeciw zaangażowaniu ideowemu, przeciw celom nadrzędnym prowadzone było jednocześnie w trzech kierunkach. Jeden poniżał i unicestwiał patriotyzm polski w jego przejawach historycznych i to tych, które naród otaczał największym kultem i czcią. Drugi propagował użycie, potępiał i wykpiwał wstrzemięźliwość i dyscyplinę. Trzeci wreszcie zaprzeczał życiu jakiegokolwiek w ogóle sensu. Jeśli idzie o pierwszy kierunek ataku, warto uprzytomnić sobie, że wówczas właśnie stworzono nowe wyrazy dla pognębienia modelu dawnego, a mianowicie "bohaterszczyznę", "samosierszczyznę" lub "kozietulszczyznę".

Chwyt ten oddał akcji niszczycielskiej ogromną zasługę, potrafił bowiem zrazu ukryć prawdziwy cel ataku. Nie atakowano patriotyzmu ani godności narodowej - atakowano tylko "samosierszczyznę". Czytelnik sam, w mniej lub więcej mętny sposób dochodził do znaczenia tego słowa dopiero wówczas, gdy jego treść była w jego świadomości zupełnie skompromitowana. We wrześniu 1967 pisano, że o ojczyźnie pisać już nie trzeba, rzecz jest załatwiona. W środowiskach literackich i artystycznych, a te uważały siebie i były uważane za najwyższe i za modelotwórcze nie wolno było mówić o własnym kraju inaczej jak szyderczo. Wymieniając pospolite niedociągnięcia (istniejące w o wiele większej mierze za granica) dodawano z lubością: Nasz ukochany kraj, aby samą myśl o ukochaniu kraju wyszydzić i uniemożliwić Co więcej, całą tę kampanię niszczącą uczuciowe sfery patriotyzmu i spójni narodowej, nazwano polską, arcypolską. Nikt w przyszłości temu nie uwierzy, ale łatwo stwierdzić, że tak było naprawdę. Ile razy pojawił się nowy film, czy książka poniżająca godność narodową i demobilizująca siły, zwano ją arcypolską. Stało się to tak powszechne i jakby zrozumiałe samo przez się, że gdy w dyskusjach publicznych zarzucano komuś że jego zdanie jest bardzo polskie, zamiast dumy, zaczynał odczuwać coś w rodzaju wstydu. Sala patrzyła nań jak na dziwaka, poza kręgiem jej sposobu myślenia, jej wspólnej postawy psychicznej Ludzi na sali zaczynała łączyć już tylko pogarda dla siebie samych". (Aleksander Bocheński, "Rzecz o psychice Narodu Polskiego", Państwowy Instytut Wydawniczy 1986, strona 83-81).

W tym samym czasie w USA i RFN pojawiły się antypolskie publikacje zawierające anegdoty wymierzone przeciwko naszej narodowej godności.

Ukazały się także oszczercze relacje o nagannym zachowaniu się Polaków w okupowanej Polsce.

Nie mniej ważnym powodem była potrzeba łączenia się wszystkich kombażantów. I tu Mieczysław ma największe zasługi. Działał on na rzecz właściwego dowartościowania zasług wszystkich, którzy walczyli o wolność i niepodległość w kraju i na wszystkich innych frontach. Odpowiednio ocenił wielki wkład żołnierzy AK. Wreszcie po wielu latach przestawaliśmy sobie wzajemnie zarzucać wrogość i służenie obcym interesom.

Profesor Andrzej Walicki, który w polskich oprawach stara się być obiektywny, w jednej z ciekawych książek tak pisał na ten temat: "Przeraziła mnie również głęboka i nieukrywana niechęć z jaką "liberalne" skrzydło w partii (włącznie z rewizjonistami) oraz związane z nimi grupy inteligencji ustosunkowały się do podjętej przez Moczara rehabilitacji b. żołnierzy września i członków AK. Wiedziałem, jak społeczeństwo polskie spragnione było takiej akcji, jak długo na nią czekało. Wiedziałem że jest to akcja dotycząca większości polskich rodzin, bo przecież w każdej niemal rodzinie był ktoś, kto walczył o Polskę i zamiast należytego szacunku, traktowany był jako obywatel drugiej kategorii". (Andrzej Walicki, "Spotkanie z Miłoszem", Londyn 1985, strona 85).

Pisze to daleki od socjalizmu znawca spraw polskich, którego ojciec oficer Armii Krajowej przesiedział po wojnie kilka lat w więzieniu.

Partyzanci starali się także wpływać na radzieckich autorów i wydawców wspomnień i innych opracowań dotyczących drugiej wojny światowej aby zgodnie z prawdą, pisali o udziale Polski I Polaków. Chodziło o obiektywną ocenę wojny w 1939 roku, walki z okupantem w kraju, walk Armii Polskiej na frontach Wschodnim i Zachodnim Zachodni autorzy, szczególnie Anglicy i Francuzi piszący o drugiej wojnie światowej też coraz częściej pomijali udział Polaków.

Należeliśmy do grupy narodów zwycięskich w wojnie, a równocześnie nie mieliśmy poczucia celnego zwycięstwa, pełnej satysfakcji. Niektórzy krajowi i zagraniczni autorzy nadal pielęgnowali kult klęski. Zabiegaliśmy więc o poszanowanie zasług szacunek i honor walczących. Występowaliśmy jednocześnie przeciw nadużywaniu wielkich słów, takich jak: ojczyzna, patriotyzm, wolność. Byliśmy przeciwko "pokazowemu" i "atrapowemu" patriotyzmowi, który tak wyraziście dominował w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Zwalczaliśmy także sztuczne tworzenie zasług i zasłużonych. Za szkodliwe uznawaliśmy uznaniowe i koniunkturalne nadawanie wysokich bojowych odznaczeń, zwłaszcza ludziom, którzy nie wąchali prochu. I wtedy i dzisiaj są jeszcze tacy, którzy dzielnie walczyli, legitymują się wieloma zasługami i nie mają bojowych odznaczeń. Znam osobiście ludzi, którzy w późniejszych latach otrzymali wysokie ordery lecz o ich zasługach nic nie słyszałem. Manipulacja zasługami i zasłużonymi trwała przez całe czterdzieści lat. Nierzadko komiczne wymiary przybierała w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Postulowaliśmy stosowanie zasady: "Każdemu według rzeczywistych zasług". Nie chodziło tylko o samą prawdę i sprawiedliwość, lecz także o wychowanie przyszłych pokoleń.

W drugiej połowie lat sześćdziesiątych, pierwszy raz w takiej ostrości pojawiła się kwestia narodowa. Dotąd mówiono jedynie o państwie, o masach pracującego ludu, o klasowym podziale i walce klas. Teraz, coraz mocniej akcentowano rolę i prawo narodu.

Profesor Jan Szczepański sformułował pojęcie "twórczych sił narodu", co miało bardzo ważne znaczenie i było teoretycznym uogólnieniem naszych działań i dążeń. Sądziliśmy, iż zasada internacjonalizmu nie jest sprzeczna z zasadą patriotyzmu, powinny się wzajemnie dopełniać i wzbogacać. Oczywiście, w poglądach na patriotyzm różniliśmy się. Reprezentowałem pogląd, że patriotą jest każdy, kto chce i działa dla wspólnego dobra, dla dobra Ojczyzny i Narodu. W myśl zasady: "To co dobre dla Polski, jest dobre dla socjalizmu" Już wówczas zarzucano nam nacjonalizm, orientacje na narodowy komunizm, itp. Nie było to ani jedno, ani drugie.

Nie ulega wątpliwości, że Mieczysław Moczar był autentycznym liderem "środowiska partyzanckiego".

W pierwszych latach po wojnie, jako młody oficer, sporo słyszałem o pułkowniku czasów wojny i późniejszym generale Mieczysławie Moczarze. Krążyły legendy o jego walce z okupantem i ze zbrojnym podziemiem. Kierował wówczas Wojewódzkim Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi. Łódź była wtedy jakby zastępczą intelektualną stolicą zniszczonego kraju. Mówiono, że spotykał się z uczonymi i pomacał im. Bywał częstym gościem klubu Związku Walki Młodych. Patronował różnym inicjatywom. Składał wizyty rektorowi Uniwersytetu Łódzkiego, profesorowi Tadeuszowi Kotarbińskiemu. W czasie napięć i strajków pojawiał się w zakładach pracy, rozmawiał z robotnikami Byli to często koledzy, z którymi przed wojną pracował.

Gdy w 1947 byłem słuchaczem pierwszego kursu kierowników powiatowych urzędów bezpieczeństwa, mówiono o mądrym podejściu Moczara do sprawy ujawniania się członków Armii Krajowej. Starał się, aby to był wyłącznie nasz polski problem. W 1948 powołano go na stanowisko wiceministra bezpieczeństwa publicznego. W czasie tzw. antygomułkowskiego plenum KC w jesieni 1948 został przesunięty i członka KC PPR na zastępcę. Równocześnie, odwołano go ze stanowiska wiceministra bezpieczeństwa publicznego i "zesłano" do Olsztyna. W tym trudnym, bardzo trudnym dla Mieczysława okresie, miał miejsce fakt, jaki wywołał w nim pewien kompleks. Otóż, w czasie wspomnianego wyżej plenum KC odżegnał się od linii politycznej Władysława Gomułki i poddał ją krytyce.

Trzeba wiedzieć o tym, że Bolesław Bierut i Jakub Berman potrafili dzielić, różnić, skłócać i łamać swoich przeciwników. Jednych aresztowano, innych usunięto z władz, z partii, a jeszcze innych jak np. Moczara obniżono w randze partyjnej i zesłano na "tereny zielone" ale pozostawiono we władzach. Zresztą wielu współtowarzyszy Gomułki też uległo wyparciu się przywódcy. Ten kompleks ciążył na ekipie "Wiesława", utrudniał samodzielne myślenie, partnerstwo i krytykę niesłusznych decyzji.

Pierwszy raz zetknęliśmy się w kwietniu 1950, gdy przeniesiono mnie z Krakowa do Olsztyna na stanowisko kierownika Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa. Przedtem byłem wezwany na ulicę Koszykową, gdzie wtedy była siedziba Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Wpierw rozmawiałem z dyrektorem Departamentu Kadr pułkownikiem Orechwą, następnie wiceministrem Mietkowskim i na końcu z samym ministrem Stanisławem Radkiewiczem. Płk Orechwa był sceptyczny w sprawie tzw. prawicowo-nacjonalistycznego odchylenia, stwierdził: "Jeśli się tym zajmuje ppłk Światło, nic dobrego z tego nie wyjdzie". Gen. Mielkowski wygłosił mowę o wierności linii, niewiele z tego zrozumiałem, zapamiętałem tylko, że jest bardzo zapracowany. Minister Radkiewicz nie miał uprzedzeń do Moczara, a. nawet mówił o nim z sympatią. Z własnej woli, rytualnie, zapewniłem o mojej wierności linii partii i skrytykowałem prawicowe odchylenie. Odczułem że takiej właśnie deklaracji oczekiwano. Nie robiłem tego z przyczyn koniunkturalnych, wówczas wierzyłem w to, co mówiłem.

Mieczysław był dobrym wojewodą, szczególnie interesowały go dwa problemy, obrona ludności miejscowej - "autochtonów" i ich integracja z "napływowymi" oraz rolnictwo; siewy i zbiory. On to wysunął na stanowiska kierownicze kilkunastu autochtonów, co wówczas miało duże znaczenie. Byliśmy obaj członkami egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Spotykaliśmy się często i szybko zaprzyjaźnili.

Są ludzie, którzy mają wrodzone cechy przywódcze, niezależnie od czasu i miejsca zawsze będą się wyróżniać, przewodzić będą liderami (...) Nietrudno było zauważyć, że wśród władz olsztyńskich, Moczar obdarzony był największym autorytetem. Nie trwało to jednak długo. W pierwszej połowie 1952 został przeniesiony na równorzędne stanowisko do Białegostoku. Po nim zabrano I sekretarza KW, a na końcu i mnie przeniesiono na drugi koniec Polski, do Rzeszowa. Nikt nie wyjaśnił przyczyn tak radykalnego rozgonienia wojewódzkiej trójki kierowniczej. Ponieważ operację przeprowadzał Antoni Alster, kierownik wydziału KC PZPR można było się zorientować, kto był tym zainteresowany. Po przeniesieniu nas, odbyło się posiedzenie plenarne KW w Olsztynie, w czasie którego rozprawiono się z tzw. prawicowym odchyleniem.

W latach 1954-1958 M. Moczar był wojewodą w Białymstoku, wojewodą warszawskim i ministrem PGR. Nie spotykaliśmy się w tym czasie, słyszałem jedynie, że cieszy się dobrą opinią.

Zaraz po powrocie Władysława Gomułki na stanowisko I sekretarza KC, generał Mieczysław Moczar został wiceministrem spraw wewnętrznych.

Nie spieszyłem z gratulacjami, obawiałem się, że zrozumie to jako chęć przypodobania się, czego nie lubił. W listopadzie 1956 zadzwonił do Katowic, później często rozmawialiśmy. Odwiedzałem go w Warszawie, informowałem o sytuacji. Interesowały go głównie sprawy gospodarcze. Musiałem być zawsze dobrze przygotowany, wiedzieć wszystko o stanie węgla i produkcji hutnictwa i całej gospodarce województwa. W maju 1958 przyjechał pierwszy raz do Katowic, rozmawiał z Edwardem Gierkiem, Janem Mitręgą i innymi kierownikami województwa, był też w komendzie milicji. W czasie spotkania z działaczami zrobiono mu "katowicki nastrój". Wypadło dobrze, lecz po zakończeniu sarknął: - "Bez nabożeństwa wy nie możecie".

Mieczysław ma duże zasługi we właściwym wyprofilowaniu całego MSW, szczególnie pionu bezpieczeństwa. Był zasadniczy w sprawach suwerenności MSW. Z jego polecenia niszczono akta kartoteki i spisy domniemanych wrogów ustroju, to znaczy uczciwych i niewinnych ludzi, przeciwko którym w latach pięćdziesiątych zbierano materiały.

Dzięki jego poparciu zostałem powołany w 1962 na stanowisko wiceministra spraw wewnętrznych. Przeniosłem się do Warszawy i odtąd ściśle współpracowaliśmy. Mieliśmy gabinety obok siebie na III piętrze przy ulicy Rakowieckiej. Wiele mu zawdzięczam, on wprowadzał mnie w tajniki kierowania na najwyższym szczeblu. Tutaj bowiem ma się do czynienia z innymi, nieznanymi dawniej problemami.

Jeśli komuś wydaje się, że można wprost z "terenu", przejść na stanowisko kierownicze w centrum i prawidłowo działać, to się grubo myli. Pojawiają się wówczas kluczowe pojęcia polityki jak interes narodu, państwa, racja stanu i inne. Polityka państwa ma swoje tajemnice, "tajemną duszę", która nie jest uwidoczniona w regulaminach i instrukcjach. Nie można się o niej wiele dowiedzieć na uczelniach, i kursach. Bardzo w tym mogą pomóc doświadczeni przyjaciele, tak jak mnie pomagał Mieczysław. Dzięki niemu i innym politykom uczyłem się trudnej sztuki rządzenia. Znałem wielu wiceministrów, ministrów, wicepremierów, sekretarzy i członków Biura Politycznego, którzy nic, albo niewiele zrozumieli z istoty i tajemnic dużej polityki. Mieczysław posiadał umiejętność zwięzłego i celnego charakteryzowania poszczególnych polityków. Sporo się od niego nauczyłem

Miał też swoje wady. Był uparty, niełatwo zmieniał swoje zdanie. Był nadmiernie tolerancyjny w stosunku do swoich przyjaciół. Gdy wreszcie w 1964 powołano go na stanowisko ministra spraw wewnętrznych, traktował mnie jako swego pierwszego zastępcę. Układało się nam bardzo dobrze. Już jednak od 1967 nasza przyjaźń zaczęła słabnąć.

Zastanawiałem się czy Władysław Gomułka obawiał się Moczara i nas "partyzantów". Nie wiem. Może tak, może nie? Słyszałem, że gdy ktoś go ostrzegał, miał powiedzieć "bzdura", ale Gomułka przeniósł Moczara z MSW do pracy w KC. Był to niby awans, lecz w ten sposób zostały istotnie ograniczone możliwości jego działania. Teraz był sekretarzem KC i zastępcą członka Biura Politycznego. Zastępstwo członka Biura Politycznego miało swój wyraz. Przedtem też był zastępcą ministra spraw wewnętrznych przez około osiem lat. Wydawało mi się, jakoby Gomułka i kilku innych towarzyszy z jego otoczenia nie mieli pełnego zaufania do Moczara. Nie wnikałem w przyczyny. Raz tylko zapytałem, jakie jest tego źródło. Nie odpowiedział. Napomknął jedynie, że sprawa wiąże się z różnicami politycznymi w czasie okupacji, gdy "Wiesław" był I sekretarzem KC PPR, a on członkiem KC i dowódca obwodu Armii Ludowej.

Gdy pracował w Komitecie Centralnym nie rozmawialiśmy ani razu, nie dzwonił, ja też nie zabiegałem o spotkanie. W czasie wydarzeń na Wybrzeżu w 1970 roku znowu doszło do rozmów. To on właściwie wysłał mnie do Gdańska, byliśmy jednego zdania, że nie wolno dopuścić do rozlewu krwi, jak nie dopuściliśmy do tego w 1968 roku.

W tym miejscu mogę jedynie dodać, że gdyby Moczar miał większy wpływ na decyzje, sytuacja na Wybrzeżu nie przerodziłaby się w taki dramat.

W czasie grudniowych zmian w kierownictwie partii i państwa Moczar wykazał wiele rozsądku, poparł je, zgodził się pozostać w kierownictwie pod warunkiem, że pozostanie także dotychczasowy członek Biura Politycznego Ignacy Loga-Sowiński. W czasie VII plenum KC w grudniu 1970 został wybrany członkiem Biura Politycznego. Gdy z Gierkiem układaliśmy listę władz naczelnych - byłem przy tym - padła propozycja powołania Moczara na stanowisko przewodniczącego Rady Państwa. Sprzeciw. Niestety, Moczarowi, jako członkowi Biura Politycznego i sekretarzowi KC, niemal od pierwszego dnia nie układało się z nowym Pierwszym. Różnili się zasadniczo. Przy czym Mieczysław był lojalny i chciał współpracować, ale chyba nie było to możliwe. W czerwcu 1971 zwrócił się do Edwarda Gierka o zwolnienie z obowiązków sekretarza KC i o przeniesienie na urząd prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Rezygnacja została przyjęta. Na tym stanowisku pozostał do 1984.

Odejście Moczara ze stanowiska sekretarza KC wywołało sensację, a wrogie ośrodki zagraniczne uczyniły z tego aferę, tzw. zamach olsztyński. Nie było w tym ani odrobiny prawdy.

W czasie, gdy był prezesem NIK (od 1971 do 1984) z wyjątkiem kilku słów, ani razu dłużej nie rozmawialiśmy. Nie odczuwał takiej potrzeby - ja też nie garnąłem się. Natomiast już po odwołaniu go ze stanowiska prezesa NIK w 1984 rozmawialiśmy kilka razy. Znowu mówiliśmy o wszystkim.

Gdy zachorował i leżał w szpitalu MSW, odwiedzałem go, rozmawialiśmy o wielu sprawach najwięcej o przyjaźni miedzy ludźmi, głównie politykami. Był szczęśliwy, że do końca życia miał prawdziwych przyjaciół. Zgadzaliśmy się, że władza demoralizuje i rozrywa przyjaźnie. Obydwaj mieliśmy tych samych przyjaciół j obydwaj zawiedliśmy się. Niektórzy z nich wiele Moczarowi zawdzięczali.

Nurtowało mnie kilka spraw. Od dawna chciałem je sobie wyjaśnić, a mianowicie: skąd brała się taka niechęć Moczara do Gierka? Pytałem, czy w latach 1975-1980 protestował przeciw deformacji, szczególnie zadłużeniu? Dlaczego aż tak zaangażował się na rzecz Stanisława Kani? Wybór na stanowisko I sekretarza KC PZPR nazwał "historycznym wydarzeniem". Jakie przyczyny spowodowały, że będąc jednym z głównych orędowników "Odnowy" nie został wybrany w skład Komitetu Centralnego w czasie IX Zjazdu Partii?

Gdy w 1981 i 1983 odwiedzałem Edwarda Gierka w Katowicach, też pytałem o jego stosunki z Mieczysławem Moczarem. Gierek miał żal, że Najwyższa Izba Kontroli była tendencyjna w badaniu spraw prominentów lat siedemdziesiątych, że celowo je wyolbrzymiała, że na podstawie tendencyjnie dobranych materiałów oczerniano wielu uczciwych ludzi. Mówił, że Moczar w latach 1971-1980 jako prezes NIK, ani razu nie zgłosił się do niego, nie ostrzegał, dopiero w sierpniu 1980 napisał list do Komitetu Centralnego, w którym krytykował Gierka i innych, domagając się zmian kierownictwa. Niestety, nie udało mi się wyjaśnić tych wątpliwości. A było to dla mnie ważne, obydwaj byli moimi bliskimi przyjaciółmi, zerwały się obie te przyjaźnie.

Mieczysław Moczar ma wiele zasług. Pozostawił trwały ślad i może największą jego zasługą była skuteczna walka o dowartościowanie krajowego ruchu walki z okupantem, integracja wszystkich walczących o Polskę i o jej wolność. Napisał jedną z najlepszych książek o walkach partyzanckich "Barwy walki".

Zwracał na siebie uwagę i był przedmiotem zainteresowania. Miał w sobie jakby magnes, jednych przyciągał, innych odpychał. Jak każda indywidualność, otoczony był przyjaciółmi i miał wrogów. Jako polityk dużego formatu wyróżniał się silnym poczuciem odpowiedzialności.

Mieczysław mógł żyć jeszcze wiele lat, może długo, techniczna katastrofa przyśpieszyła jego śmierć. Umierając pozostawił polityczny testament, w którym między innymi życzył sobie, by pochowano go na polach pod Rąblowem, w miejscu, gdzie stoczył zwycięską bitwę partyzancką. Tak się też stało.

Wraz z Moczarem, Korczyńskim, Spychalskim, Duszyńskim, Sidorem, Jóźwiakiem i innymi partyzantami odszedł pewien ważny i barwny okres najnowszej historii Polski. Czy był to też koniec epoki szwoleżerów? Potrzebne jest lepsze pióro niż moje, aby to przedstawić i opisać.

Data publikacji artykułu nieznana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji