Artykuły

Kontakt. Dzień czwarty

Czwarty dzień Kontaktu otworzyło buntownicze przedstawienie "Stop the Tempo" Stowarzyszenia Persona z Bukaresztu. Zrobione niezwykle prostymi środkami - odbywa się w pustej przestrzeni, a reflektory zostają użyte tylko w jednej scenie. Źródłem światła są latarki, co jest uzasadnione, gdyż brak prądu okaże się ważnym elementem całego przedsięwzięcia - czwarty dzień Festiwalu Kontakt specjalnie dla e-teatru relacjonuje Paweł Sztarbowski.

Bohaterowie "Stop the Tempo" (na zdjęciu) buntują się przeciwko otaczającej ich rzeczywistości, chcą działać wbrew ugrzecznionym układom społecznym i politycznym. Poznajemy ich jako bywalców klubów. Tam się poznają, a spotkanie kończy się niezobowiązującym seksem w samochodzie. Od tej pory nie mogą bez siebie żyć, choć, jak sami mówią, nawet się nie lubią. Wspólnie zaczynają odreagowywać swoje frustracje. Wpadają na pomysł, by odłączyć prąd w kilku klubach... To na dobry początek! Potem ich plan zaczyna się rozszerzać... Spektakl jest jawnym i odważnym buntem przeciwko polityce państwowej, szczególnie w obszarze kultury. Mówi się tu m.in. o reżyserce, której rumuńskie ministerstwo narzucało, jakie przedstawienia ma robić. Czyżby w demokratycznym kraju brakowało wolności wypowiedzi? W Polsce także zdarza się, że niektóre niewygodne spektakle spadają z afisza szybciej niż na to zasłużyły. Niektórym trudno się przyzwyczaić do praw demokracji. To dlatego rumuńskie przedstawienie okazało się nośne także u nas. Obnaża absurdalność i groteskowość świata, w którym żyjemy. Jest głosem młodych ludzi, żądających nowego porządku. Politycy rumuńscy pewnie najchętniej zakneblowaliby im usta

"Stop the Tempo" wzbudziło skrajnie opinie. Pytano, przeciwko czemu buntują się jego twórcy. Prowadząca spotkanie z bukareszteńskim zespołem Hanna Baltyn z zacięciem licealnej nauczycielki atakowała młodych ludzi, próbując im udowodnić, że przedstawienie kupy się nie trzyma, bo nie ma żadnego konkretnego celu, który byłby nadrzędny wobec całości przedsięwzięcia. Można zadawać pytanie "co poeta miał na myśli?". Ale czy to ma jakiś sens?

Niewygodny dla ludzi przyzwyczajonych do jednoznacznego teatru musiał też być spektakl "...córka Fizdejki" w reżyserii Jana Klaty, zrealizowany na podstawie dramatu Witkacego w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Przedstawienie pokazuje Polaków w obliczu wejścia do Unii Europejskiej. Na scenie zawieszona jest reprodukcja "Bitwy pod Grunwaldem" Jana Matejki. To na jej tle odbędzie się pojednanie z Nowo-Krzyżakami. Obie strony dokonują wzajemnego rozpoznania. Przywódca przybywający z zachodu zapoznaje widzów z nazwami największych niemieckich firm, na zmianę z portretami filarów niemieckiej sztuki i filozofii - Durera, Goethego i Kanta. Pojednanie to dosyć niejednoznaczne, bo za bardzo nie wiadomo, kto tu kogo wodzi za nos. Podsyca to niejednoznaczna rola Wiesława Cichego jako Eugeniusza Fizdejki. Aktor z jednej strony gra prowincjonalnego i nieobytego politruka, a z drugiej zachowuje ironiczny dystans do postaci, jakby wszystko, co robi było wyrachowaną grą pozorów. Symbolicznym połączeniem obu społeczności ma być wciągnięcie flagi Unii Europejskiej, co się jednak nie udaje, gdyż wysokość masztu okazuje się niebotyczna i emblemat ginie z oczu zgromadzonych. Klata nie dopowiada, czy połączenie Litwinów z Nowo-Krzyżakami jest dla obu stron wartością czy zagrożeniem. Demaskuje jednak poddańczy mechanizm tego wstąpienia. Dotkliwie, a przy tym niezwykle dowcipnie obchodzi się z narodowymi symbolami, wchłoniętymi przez gąbkę popkultury. Nawet oświęcimskie pasiaki stają się w przedstawieniu Klaty narodowymi upiorami, które próbują obciążać naszą europejskość. To celna obserwacja polskiej rzeczywistości pełnej hipokryzji. Reżyser ostro atakuje nic nie znaczące frazesy, do których w Polsce właściwie jesteśmy przyzwyczajeni. Świetnym pomysłem jest także obsadzenie w roli litewskich bojarów bezrobotnych mieszkańców Wałbrzycha, którzy zamiast zbroi trzymają reklamówki z "Realu" i "Biedronki". Kiedy władza nie wie, co z nimi zrobić, nakazuje im wybijać się nawzajem. Oto nasi współcześni bojarzy, pozostawieni samym sobie, koczujący na dworcach i w noclegowniach.

"...córka Fizdejki" Jana Klaty może irytować, wydawać się zbyt nachalna i tendencyjna. Inną sprawą jest złe aktorstwo, bo właściwie chyba tylko w przypadku Wiesława Cichego można mówić o ciekawej roli. Nie sposób jednak pozostać na to przedstawienie obojętnym. I to jego największa zaleta. Jest buntem przeciwko teatrowi, stającemu się kółkiem wzajemnej adoracji w letniej atmosferze. Dlatego dobrze, że mamy kogoś takiego jak Jan Klata - zaczepnego, buntowniczego i obrazoburczego, który niczym Sokrates, jak giez kąsa ospałe krowy...

Na koniec wieczoru zobaczyliśmy "Czarne mleko" w reżyserii Petera Gothara z Teatru im. Katony w Budapeszcie, realistyczny obrazek z życia prowincjonalnego rosyjskiego miasteczka, gdzie z rzadka zatrzymują się jakieś pociągi. Bohaterami jest dwójka młodych handlarzy tosterów, sprowadzanych z Turcji. Próbują naciągać nieświadomych mieszkańców małych wiosek, wmawiając im, że tostery są w prezencie, a płacić trzeba tylko za przesyłkę... Biedacy dają się skusić na taką okazję, tyle, że nie mają ani elektryczności, ani chleba, który mogliby w tosterach zapiekać. Cyniczność ludzi miasta zderzona zostaje z dobrodusznością i biedą ludzi ze wsi. Temat spektaklu jest niewątpliwie ważny, ciekawe wydaje się też umieszczenie akcji na zdezelowanej stacyjce kolejowej. Jednak użyta przez reżysera sucha forma dokumentalnego zapisu bardzo szybko staje się nużąca i pozostawia widza całkowicie obojętnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji