Artykuły

W kabarecie, jak w życiu

Przygotowania do megaprodukcji "Cabaret", czyli jednego z najlepszych broadwayowskich musicali, trwały niemal pół roku. Licencję na show, które koszaliński Teatr Variete Muza przygotował wraz ze słupskim Teatrem Nowym, podpisali sami twórcy dzieła: John Kander, Joe Masteroff i Fred Ebb. I zakładam, że gdyby sami zasiedli na widowni, również głośno biliby brawo.

Fabuła nie jest skomplikowana. Wszak nie o zawiłe intrygi, a o dobrą zabawę przy muzyce tu chodzi. Do berlińskiego klubu Kit Kat zaprasza nas Mistrz Ceremonii. On towarzyszy też wszystkim bohaterom. Wśród nich jest Cliff Bradshow, niespełniony amerykański pisarz, który po sławę przybywa do stolicy Niemiec. Jest i Sally Bowls, piosenkarka, a raczej gwiazdka klubu. Między Cliffem a Sally rodzi się uczucie. Dziwne. Niezbyt wiarygodne. Za to aż kibicować chce się starej pannie Fraulein Schneider i przedsiębiorcy Schulzowi. Chcą być razem, ale... No właśnie - ona jest Niemką, a on Żydem. A w tym wszystkim, mimo, że w tandetnym Berlinie zabawa wciąż trwa, uniesioną dłoń po władzę wyciąga Hitler. I nie trzeba przypominać słów, które i tak padają ze sceny - jak nie jesteś przeciwko niemu, to jesteś z nim.

Wspomniany Mistrz Ceremonii to postać niezwykła. Wcielił się w niego Nicola Palladini, Włoch, który na casting do "Cabaretu" przyjechał prosto z rodzinnego Rzymu. Mam nadzieję, że szefowie teatru nie wypuszczą go z powrotem do Italii, bo aktor z niego fenomenalny. Mimikę jego twarzy można bez skrępowania porównać do tego, co pokazał Heath Ledger jako Joker w Batmanie. Do tego Nicola ma kawał głosu, co udowodnił w piosence "Pieniądze" i otwierającym numerze "Willkommen". Drugi mocny wokal to Monika Węgiel, czyli Sally Bowls. Kiedy w drugim akcie śpiewała "Kabaret" ze słynną frazą "bo życie kabaretem jest i tak je trzeba brać" miałam gęsią skórkę. Momentami brzmiała jak Edith Piaf. Idąc w ślady miłośników jednego z popularnych telewizyjnych show, które poszukuje wokalnych talentów mogę powiedzieć, że Monika Węgiel ma faktor X. To coś przejmującego w jej charakterystycznej barwie i niesamowity ładunek emocji w interpretacji. Wielkie uznanie.

W musicalu przeszkadzała mi natomiast kreacja Igora Chmielnika, który grał pisarza Cliffa. Cichy, niezbyt pewny siebie, momentami wręcz sztuczny, kiedy miał uwodzić ponętną Sally. Miałam wrażenie, że wręcz boi się jej dotknąć. Pod koniec pierwszego aktu nabrał nieco pewności siebie, ale na tle pozostałych aktorów wypadł po prostu blado.

Choć na koniec, nie mogę nie wspomnieć jeszcze o muzyce, granej oczywiście na żywo przez band Jarosława Barowa. Instrumentaliści serwują potężną dawkę rewelacyjnie dopracowanych aranżacji. To wszystko okraszone jest układami choreograficznymi Alexandra Azarkevitcha. Niektórymi bardzo odważnymi. Taki jest cały musical - momentami odważny, za chwilę smutny, by od razu uderzyć falą energii. Są elementy humorystyczne, jak radość z podarowanego ananasa i te zawstydzające bardziej pruderyjnych widzów, jak na przykład piosenka o łóżkowym trójkącie. I tak się robi dobry musical!

Zresztą, najlepiej przekonać się o tym samemu. Premiera "Cabaretu" w Teatrze Variete Muza przy ul. Morskiej 9 dziś o godz. 18. Spektakl z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru - jutro o godz. 18. Bilety kosztują 50 i 60 zł (droższe to miejsca przy stolikach).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji