Artykuły

Żeś ty jest, zgaduję...

"Dziady" w reż. Krzysztofa Babickiego w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Małgorzata Ruda w Teatrze.

Ponurą, ciemną scenę zapełniają metalowe, piętrowe łóżka. Na nich lub obok nich siedzą, leżą mieszkańcy przytuliska. Przestrzeń zamyka przezroczysta ściana z drzwiami. Nad nią mieści się półwidoczny pomost, tajemnicze miejsce duchów i zjaw. W scenach salonowych przemieni się w rodzaj upiornej galerii, w której goście oglądają nieistniejące obrazy.

Szalony malarz Oleszkiewicz przepowiada zagładę. Teren przytuliska lustruje ten, który później stanie się Senatorem (Wiesław Sławik). Lubi wiedzieć wszystko o wszystkich. Węszy, podgląda - boją się go, a on rozkoszuje się władzą w tym przybytku nędzy. Oleszkiewicz-Guślarz (Andrzej Warcaba) sprasza na obrzęd, a może tylko na seans spirytystyczny. Bezdomni trochę bezwolnie poddają się magii. Duchy grzeszników zjawiają się między barłogami. Blask reflektorów odbija się w przeszklonym wejściu. Wydaje się, jakby w tym odbitym świetle zza ściany wyłaniał się jakiś groźny, inny świat. To intensywne złudzenie ma realne podstawy. Na górnym podeście pojawiają się postacie powtarzające gesty duchów granych przez mieszkańców noclegowni, gesty Złego Pana, Sowy, Zosi. Ale może to rytuał dziadów pozwala wykluczonym usłyszeć i wypowiadać słowa tych ciemnych zjaw. Tylko Rózia i Józio przejdą przez scenę, milcząc. Uczestnicy tego obrzędu nie mogą przecież skarżyć się na nadmiar dostatku i prosić o gorycz życia. Jest w tym obrzędzie w przytułku smutek i okrucieństwo. A może tylko bezradność wobec losu przybyszy, w których rolę weszli. Nie mogą pomóc ani im, ani sobie. Sowa (Anna Kadulska) tuli zawiniątko, z powijaka łakomie wybiera ziarna, wciąż głodna, już nie potrafi współczuć, Złemu Panu ciska je w twarz z nienawiścią. Zosia (Natalia Jesionowska) w kwiecistej zwiewnej sukience śpiewa senną piosenkę, czaruje i przeraża wyzywającą cielesnością. Mężczyźni otaczają ją kołem. Koło pęka. Boją się jej? Na dzieci chyba nikt nie zwraca uwagi. Obrzęd nie przynosi ukojenia, a tyle z nim wiązali nadziei. Ruda Dziewczyna w czarnym prochowcu tak wiele obiecywała sobie po tym spotkaniu, tak serdecznie witała starego znajomego, który, jak Widmo z przeszłości, zjawia się i przypomina jej jakiś dramat. Wyprowadzona siłą, spazmatycznie płacze. Te dwie sceny: powitania - bardzo spontanicznego, nasyconego czułą radością, i rozdzielenia - przeżywanego z nieoczekiwaną rozpaczą, sprawiają, że Dziewczyna (Agnieszka Radzikowska) staje się Pasterką. Marylą? Aniołem towarzyszącym Więźniowi Konradowi.

Gustaw, choć spowiada się księdzu ze swej miłości, jest Konradem. Przyszedł jak inni opowiedzieć swoją historię. Ale chce ją nie tyle przeżyć, ile zrozumieć od nowa. Nie jest ani młody, ani śmiertelnie zakochany. W jego życiu wszystko już się dokonało. Miłość, rozczarowanie kobietą i sobą w miłości, walka o wolność, którą nie zmienił świata i straszne milczenie Boga, który wydziera osobiste szczęście i każe człowiekowi być aktorem nieludzkiej historii. W kusym paltociku, burym sweterku i sfatygowanych butach bohater wydaje się mało romantyczny. Bliżej mu raczej do steranego pracą Syzyfa Camusa niż do Prometeusza. Konrad Grzegorza Przybyła wbrew temu, co mówi, ma jasną świadomość, że idzie z piekła, nie z raju. O miłosnej klęsce opowiada z bólem, choć to odrzucenie - w przeciwieństwie do innych porażek - rozumie. Rozumie i to, że ją zaślepiło złoto, i to, że nie tylko Bóg, ale i on stworzył tę miłość, która uległa światu. Czuje się nie tylko oszukany, zdradzony, ale i współwinny. Szydzi ze swojego samobójstwa, zamienia go w żart, którym straszy księdza. Przyszedł do niego, nie oczekując zrozumienia. Przyszedł, by wobec urzędnika Kościoła wyrzec się na zawsze czułostkowości. Gałązkę-przyjaciela najpierw czule układa w łóżku, potem wyrzuca z gniewem. Dziecinada. Przyszedł naprawdę przecież dlatego, że poranionemu coś wciąż nie pozwala zgodzić się na niesprawiedliwość. W żadnym z przedstawień Dziadów nie słyszałam tak przejmującego przyznania się do biedy, tak bolesnego przeżycia upokorzenia z tego powodu, że nie ma czym zapłacić. I takiej wściekłości, że biednym odebrano święto. Ksiądz Baumana jest zimno uprzejmy, niezdolny do współczucia, zna nie Ewangelię, a katechizm, poprawnie udaje zainteresowanie i niczego nie rozumie...

Konrad, że jest Bóg, gniewnie zgaduje... Słowo "zgaduję" wypowiada z naciskiem i rozdrażnieniem. Wyodrębnia je, podkreśla trud, z jakim zmaga się, dopuszczając jego istnienie wśród zła i nieszczęścia. Podejrzewam, że takiemu Konradowi, jakiego gra Przybył, lepiej byłoby uznać, że Boga nie ma. Łatwiej wtedy zrozumieć zło świata, a nawet przyjąć za nie odpowiedzialność. Zgodzić się na dobrego stwórcę zła? Konrad ma pięćdziesiąt lat i świadomość klęski, odrzucenia. Obraża go i przeraża jako istotę czującą absurdalność ludzkiego losu. Pyta Boga, dlaczego został skazany na cierpienie, porażkę. Dlaczego Bóg nie kocha Stworzonego przez siebie bytu. Pyta Boga, którego istnienia nie jest do końca pewien, albo tego, któremu, jeśli jest, nie wybaczy obojętności. Jeszcze raz sprawdza siebie. Chce wiedzieć, dlaczego nie ma wpływu na świat. Dlaczego obaj - on i Bóg - ponoszą klęskę. Grzegorz Przybył to Konrad do bólu konkretny. Boga sadza przed sobą na małym drewnianym taborecie. Konrad Treli szukał Boga "na wysokościach", a on bardzo zwyczajnie, w swojej celi, w ogrzewalni. Stwarza Go intensywnością spojrzenia i mówienia, kreuje Jego Obecność, każe Mu siedzieć i słuchać. Nie może tylko zmusić do odpowiedzi. W tym uobecnieniu i ukrzesłowieniu Boga odnajduje jakiś tryumf, świadectwo kreacyjnej energii, siły, talentu, którą ma jeszcze w sobie, a którą zmarnował świat, niedoskonałe dzieło boże. Konrad upada, trzymając ten zwyczajny stołek w ramionach jak jedyny pewny ślad obecności nieczułego Absolutu. Zwyciężony, bezradny zwycięzca.

Pomysł reżyserski na tę rolę wydaje się wiązać z Lawą. Ale w filmie Konwickiego obok Konrada-starca pojawiał się młody Konrad, który był jego wspomnieniem. Konrad w spektaklu Babickiego musi sam doznawać lub pamiętać wszystkie emocje, być zarazem tym, który doświadcza, i tym, który doświadczył, mieć w sobie bunt młodości i gorycz dojrzałości, która bliższa jest już śmierci niż życia. To bardzo trudne, ale aktor znakomicie funkcjonuje w tych tak różnych emocjach, dźwigając podwójny bagaż uczuć... Ma się nieodparte wrażenie, że w czasie jego powrotu w przeszłość wydarza się coś absolutnie nowego. Że jest jakiś wyższy sens w tej wędrówce w czas miniony, uobecniany obrzędem lub przywołany wyobraźnią i wolą człowieka szukającego powodów cierpienia własnego, swoich bliskich, rodaków. Każdego cierpienia.

Przedstawienie Babickiego taki sens - powtórzenia doświadczenia Konrada - artykułuje z niesłychaną siłą. Dla Konrada stojącego u progu starości przeświadczenie, że Bóg nie jest miłością, a opuszczony przez niego człowiek nigdy nie zazna szczęścia i wolności, byłoby trucizną bardziej niebezpieczną niż dla zrewoltowanego młodzieńca... Spotkanie z Księdzem Piotrem, pewność, że "jest na sercu, które go kocha" pozwalają mu wyzwolić się z rozpaczy. Ksiądz Piotr wierzy w Boga Miłości, Zbawiciela. Została mu dana łaska kochania ludzi. Dlatego może uwolnić Konrada od Złego Ducha, wydobyć go z otchłani. Oleszkiewicz-Guślarz Andrzeja Warcaby był niecierpliwy, groźny, podejrzliwy. Przeobrażając się w Księdza Piotra, zachowuje szorstkość tamtego wcielenia, brak mu ewangelicznej pokory, ale ma w sobie dobrą, leczącą ufność, wiarę w boże miłosierdzie. Fragmenty Widzenia aktor wypowiada szeptem, jakby obdarzona wizją postać była pewna, że objawienie przyszłości jest jasne, jeśli nieznane, to przeczuwane przez wszystkich, którzy nie zwątpili w nieskończoną miłość Stwórcy. Kiedy żegna Konrada-Wygnańca i Pielgrzyma "idącego w swoją drogę", jest surowy i życzliwy... Wierzy w jego ocalenie. Babicki kończy spektakl krótką, liryczną sceną z Nocy Dziadów. Guślarz-Ksiądz Piotr i Kobieta szukają Konrada. W ciemności majaczą prycze przytuliska. Słowa Kobiety "Ach, ulecz go, wielki Boże!" brzmią jak błagalna modlitwa. Przypominają o modlitwie Małgorzaty z Fausta. Niemożliwe, by nie zostały wysłuchane.

Dziady Babickiego w planie indywidualnym zawierają zapowiedź przemiany bohatera. Droga tego zmęczonego Wędrowca nie jest już pusta i samotna, lecz otwarta ku nadziei, jaką człowiek może odnaleźć w drugim człowieku i Bogu. Nie da się jednak czytać tego przedstawienia tylko w takiej perspektywie. Wizja Księdza Piotra wydaje się jego prywatnym światoodczuciem (odczuciem świata?), wynikającym z doświadczenia religijnego, z wiary, którą odbudowuje w Konradzie. Broni on nieszczęśliwego człowieka przed grzechem zwątpienia. Powrót Konrada w konspiracyjną przeszłość jest spotkaniem jego klęski z cierpieniem i przerażeniem młodych, z brakiem ich wiary w zwycięstwo. Więźniowie są raczej gromadą skrzywdzonych niż buntownikami. Nie słychać bajki o ziarnie, nie czują się twórcami nowego świata. Dowcipy i pieśni nie udają się, nie śmieszą nawet ich samych, nieudolnie grających przed sobą wesołość. Konrad wie już, jaki czeka ich los. To także w ich imieniu oskarżać będzie Boga. Młodziutki Tomasz (Łukasz Guzy), z obandażowanymi (połamanymi?) rękoma, niczego nie chce słyszeć. Milczy, nie ma siły gadać, mdleje.

Zawsze jakiś senator ich kosztem będzie robił karierę i wieczna jest Młoda Matka Polka (Violetta Smolińska), która na politycznych salonach usiłuje wyżebrać sprawiedliwość dla swego dziecka. Wieczny jest i Bal u Senatora, i polski salon polityczny, próżny i głupi, skłócony, choć oczywiście świadomy, że: "My powinniśmy z sobą łączyć się i znosić; / Inaczej, rozdzieleni, wszyscy zginiem marnie". Wieczny jest też sam Senator, podły i okrutny aparatczyk każdego systemu, którego przeraża jedynie możliwość utraty władzy. Nienasycony władzą intrygant nie boi się cudzego cierpienia. Zapija brak awansu i rekompensuje go wyrafinowanym okrucieństwem wobec słabszych (świetna rola). Z Salonu warszawskiego i Balu u Senatora wydobywa Babicki przede wszystkim obraz serwilizmu i zapiekłego sporu wszystkich ze wszystkimi o wszystko oraz manipulacje narodowymi ranami. Opowieść o Cichowskim Artur Swięs wygłasza zimno, ironicznie, ale cierpienie, o którym mówi, jest mniej ważne niż ironia wobec przeciwnika. Z tych salonów nie ma wyjścia. Są upiorne.

Reżyser tych Dziadów słyszy poezję, umie uruchomić aktorów i na dodatek ma w sobie dość dyscypliny, by nie dać się uwieść własnym pomysłom. Wszystkie są - jak przystało na romantyczną formę - prowadzone fragmentarycznie, pojawiają się i nikną, by potem znów o sobie przypomnieć. Oglądając to przedstawienie, miałam poczucie wolności i przyjemność myślenia o sprawach ważnych. Dyscypliną, inscenizacyjnym minimalizmem ten spektakl przypomniał mi znakomity debiut Babickiego - mądrą, poetycką Księgę Hioba w krakowskiej Miniaturze.

Małgorzata Ruda - krytyk teatralny, publikuje w "Dekadzie Literackiej" i "Teatrze", mieszka w Krakowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji