Artykuły

Szekspir na playstation

Knoty są w teatrze na porządku dziennym. Skandal to rzadkość. "2007: Macbeth" jest wprawdzie artystycznym skandalem, ale takim, który budzi pusty śmiech.

Parafrazując tytuł słynnej niegdyś powieści dla młodzieży "Chłopcy z placu Broni" - nowe przedstawienie Grzegorza Jarzyny można by nazwać: "Chłopcy z hali Waryńskiego". Różnica polega na tym, że powieść mądrze i dojrzale opowiada o podwórkowej zabawie podszytej instynktem wojennym, podczas gdy przedstawienie głupio i infantylnie ukazuje instynkt wojenny podszyty zabawą. Najlepiej zdaje się bawić sam reżyser. Jarzyna wszedł do teatru przebojem osiem lat temu. Są tacy, którzy uważają, że jego "Bzik tropikalny", wystawiony w 1997 roku w teatrze Rozmaitości, rozpoczął wraz z "Elektrą" Krzysztofa Warlikowskiego z tego samego roku nową epokę w dziejach polskiego teatru. Nie podzielam tego przekonania, niemniej przyznaję, że pierwsze przedstawienia Jarzyny bywały zajmujące. Obok "Bzika tropikalnego", który w bardzo świeży sposób odkrywał nowe możliwości sceniczne dramaturgii Witkacego, wymieniłbym nade wszystko brawurowy "Magnetyzm serca" według "Ślubów panieńskich" Fredry oraz oryginalną, choć nieco zbyt wyrafinowaną "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Gombrowicza. Łatwozapalni recenzenci natychmiast okrzyknęli Jarzynę cudownym dzieckiem, najwięksi entuzjaści snuli nawet analogie z Mozartem. Młodzieniec tak szczodrze obdarowany talentem rychło został dyrektorem teatru Rozmaitości, który jeszcze rychlej zamienił się w tak zwane miejsce kultowe, do którego ciągną głodne doznań nastolatki oraz co wrażliwsza studenteria.

Wśród ochów i achów nie zwrócono dostatecznie uwagi na to, że po triumfalnej inicjacji fenomenalny reżyser stracił impet. Jego wrocławsko-berliński "Doktor Faustus" okazał się klęską, na gruncie niemieckim pogłębioną w zeszłym roku przez niepowodzenie Brechtowskiej "Dżungli miast". Na macierzystej scenie w Warszawie też przydarzały się katastrofy, jak "Książę Myszkin" według Dostojewskiego, lub w najlepszym razie przedstawienia umiarkowanie porywające, jak "Uroczystość" (wyestetyzowana publicystyka na modny temat pedofilii) czy "Psychosis 4.48" Sarah Kane (Witkacy powiedziałby: bebechy). Wszelako Grzegorz Jarzyna wciąż pragnął nas zaskakiwać czymś nowym lub przynajmniej w naszej półsiermiężnej, a półeuro-pejskiej rzeczywistości za nowe uchodzącym. Przykładem akcja Teren Warszawa, podczas której reżyser wystawiał bardzo niewyszukane sztuczki w bardzo wyszukanych miejscach, jak choćby śmierdząca i, przepraszam za słowo, zasyfiona poczekalnia na Dworcu Centralnym. Należy żałować, że nie udało się Jarzynie ziścić pomysłu na jeden z niewątpliwie najbardziej kameralnych teatrzyków, taki mianowicie, który rozgrywa się w jeżdżącej po Warszawie taksówce (zdaje się, że pomysł przechwycił alternatywny teatr z Poznania). Działania Jarzyny spotykały się, rzecz jasna, z podziwem i uznaniem, zaś sam reżyser nie ustawał w poszukiwaniach, w ostatecznym rachunku szukając może nade wszystko samego siebie. Jak wiadomo, swoje kolejne przedstawienia podpisywał coraz to innym pseudonimem, zdradzając niejaką labilność tożsamości, skądinąd cenioną w świecie ponowoczesnym.

Najnowsza produkcja, "2007: Macbeth", podpisana została przez reżysera po prostu: Jarzyna, bez imienia (choć ze względu na poetykę przedstawienia, przywodzącą na myśl superprodukcję pod tytułem "Operacja Samum", nie zdziwiłoby mnie, gdybym na afiszu znalazł nazwisko Władysława Pasikowskiego). Widzę w tym geście nie tyle akt bezpretensjonalnej skromności, ile ustanowienie marki. Jarzyna potraktował własne nazwisko jak logo samego siebie. Ale nie to jest ważne. Ważne jest to, źe przedstawienie zdradza, jak w Jarzynie-wunderkindzie dziecko bierze przewagę nad cudownością. Oto reżyser, znudzony - jak wielu - sceną pudełkową, szuka zaskakujących miejsc, w których nieteatralną z założenia przestrzeń można uteatralnić. Trafia do nieczynnej, na pół zrujnowanej hali fabrycznej, która niegdyś należała do zakładów im. L. Waryńskiego. Hala mieści się u czorta na kuliczkach, czyli na tyłach dawnego Dworca Głównego, w ślepym zaułku wiodącym na tereny przemysłowej Woli, dziś opustoszałe i czekające na inwestycje. Hala przedstawia sobą widok niewymownie malowniczy: jest ogromna, jak przystało na potrzeby fabryki produkującej maszyny budowlane, na przykład dźwigi; jest też wystarczająco zrujnowana, żeby zaspokoić wyrafinowane gusta artystyczne. Kiedy wszedłem do hali, zrozumiałem wybór Jarzyny, bo w końcu każdy z nas nosi w sobie mniej lub bardziej skrywane dziecko. Rzeczywiście hala wprost idealnie nadaje się do zabawy, zarówno dla chłopców, jak i dla wiecznych chłopców: ma różne piętra, zakamarki, schodki, galeryjki pod samym dachem i tajemne przejścia. Można biegać, kryć się, bawić w chowanego i zabijanego, zjeżdżać na linach, a także wyobrażać sobie, że cała ta przemysłowa architektura jest średniowiecznym zamkiem w Szkocji. Jednak Jarzyna nie sytuuje swojego "Makbeta" w średniowieczu. Nie na zamku jesteśmy, lecz w wojskowej bazie jakichś mari-nes czy innych stosownie ubranych komandosów, gdzieś na Bliskim Wschodzie, najpewniej w Iraku. Imaginacją reżysera rządzą obrazy, które musiał widzieć we wspomnianym już filmie Pasikowskiego. Wyraźnie też fascynują go gry komputerowe - przedstawienie sprawia wrażenie reżyserowanego przy pomocy joysticków.

A skoro tak, to nie mogą już ani zdziwić, ani zaskoczyć zapierające dech sceny: komandosi strzelają do siebie z broni maszynowej, która zionie żywym ogniem; ogłuszający dźwięk i cień wirującego śmigła do złudzenia imitują lądowanie helikopterów, no, prawie jak w musicalu "Miss Saigon" wystawionym przez teatr Roma (w finale z helikopterów wyskakują żołnierze przebrani za Las Birnamski, który, wedle intencji Szekspira, zwykle podchodził do bram Dunzynanu, nawet w filmie Kurosawy - w "Makbecie" Jarzyny las przylatuje); rozumie się też samo przez się, że użyte zostały monitory telewizyjne, przed którymi dowódcy debatują nad taktyką walki, wypowiadając zdania w rodzaju: tu baza, tu baza, podaj pozycję... wstrzymaj atak... wycofaj się etc.

W tym miejscu wypada wreszcie powiedzieć, że przypisywanie wystawionego przez Jarzynę utworu Szekspirowi jest grubym nieporozumieniem, ponieważ to sam reżyser, posiłkując się skrawkami przekładu Stanisława Barańczaka, napisał coś na kształt adaptacji. Nie oburza mnie to, bo skoro Jarzyna jest Mozartem, to ma prawo traktować Szekspira jak równego sobie. A że wszystko to razem schodzi do poziomu nastolatka uzależnionego od playstation, to zupełnie inna sprawa. Ostatecznie Szekspir też nie pisał dla intelektualistów. Aktorzy nie są w stanie ani głosem, ani gestem, ani żadnymi działaniami i środkami opanować tak dużej przestrzeni. Mają mikroporty, które, jak się łatwo domyślić, nie sprzyjają cieniowaniu uczuć i myśli. Wyrazem tych pierwszych bywa więc rzężenie, dyszenie, skowytanie i tym podobne nieartykułowane dźwięki, które towarzyszą walkom wręcz, puszczaniu juchy w ilościach hurtowych oraz finałowemu ucinaniu głowy tytułowemu bohaterowi; co do drugich, czyli myśli, to trudno znaleźć choćby jedną, chyba że intelektualnym alibi przedstawienia mają być drukowane w półmetrowej płachcie programu celniejsze wyjątki z eseju Jeana Baudrillarda "Duch terroryzmu". Nawiasem mówiąc, wielkość programu mogłaby sugerować, że ma on służyć głównie do wachlowania. Nic z tego, przedstawienie jest zimne jak lód i na przedstawieniu jest zimno jak w lodowni, bo hala nieogrzewana, a i noce zimne ("Makbet" grany jest o 22, żeby przez szklany dach hali nie dostawało się światło zmierzchu; nie zazdroszczę widzom, którzy na przedstawienie wybiorą się około św. Jana).

Na koniec rady praktyczne: kto się na "Makbeta" wybiera, niech weźmie ze sobą koc albo ciepłą kurtkę i ewentualnie termos z herbatą; kto cierpi na lęk wysokości, niech się w ogóle nie wybiera, bo widownia zbudowana jest na bardzo wysokim i umiarkowanie stabilnym metalowym stelażu. Kto zaś bez względu na warunki obejrzy to dzieło, niech pamięta, że według dyrektora naczelnego teatru Rozmaitości, Michała Merczyńskiego, jest to przedstawienie, jakiego jeszcze nie było. W XIX wieku powiedziano by: widowisko, któremu trudno dać nazwisko.

Na zdjęciu: Akleksandra Konieczna jako Lady Makbet w spektaklu "2007: Macbeth".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji