Artykuły

Pupa wcale nie anachroniczna

"Ferdydurke" w reż. Jacka Milczanowskiego w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczaj- Białystok.

Mów natychmiast dupa; to nasza jedyna obrona przed pupą! - krzyczą do Józia koledzy. I wszystko jasne - w takim kontekście dolna część ciała pojawia się jedynie u Gombrowicza. Ciągle uniwersalnego, ciągle zabawnego i - na szczęście - w Teatrze Dramatycznym nie stłamszonego

Nie będę kryć, do Dramatycznego szłam z rezygnacją. "Ferdydurke" to tak specyficzny rodzaj tekstu, że radzi sobie z nim niewiele teatralnych kompanii. Najczęściej nie dźwigają ciężaru genialnej prozy, nie potrafią wydobyć zeń finezji, tam gdzie ma być lekko, robi się ciężko... Tymczasem - miłe zaskoczenie. Odwołać muszę, i chcę, wcześniejsze poczucie niechęci. Zespół Węgierki zadaniu sprostał, Gombrowicza skroił całkiem zgrabnie.

Mistrzostwo "Ferdydurke" polega na przewrotnym żarcie, pięknej polszczyźnie i kompozycji, w której narracja przeplata się z rozbudowanymi dygresjami. W przypadku przełożenia Gombrowicza na scenę najważniejsze stają się dwie kwestie: sprawna adaptacja i sprawne, lekkie, co nie znaczy - nonszalanckie - aktorstwo. I to w białostockiej wersji w sumie się udało. Reżyser Jacek Milczanowski tekst skrócił sprytnie, wybrał najbardziej spektakularne wątki, inne ledwie zaznaczył. Powstała czytelna adaptacja, rodzaj klarownego bryku - impresji, mającej odpowiednie tempo. Taka, co to uczniów nie odstręczy, tym, co "Ferdydurke" czytali dawno temu - to i owo przypomni, a tych, co tekstu w ogóle nie czytali, może nawet do niego zachęci. Jest tu oczywiście wątek przyprawiania "gombrowiczowskiej gęby", jest walka na miażdżące miny, czy udowadnianie tezy, "że Słowacki wielkim poetą był". Jest "straszna" szkoła, w której trwa intensywne "wyrabianie uczniom pupy", dom Młodziaków, którzy ponoć dobrze leczą z pozy dorosłego czy próba bratania się z wiejskim parobkiem, byle się tylko pozbyć doprawianej gęby. Między szkołą, liberalnym domem Młodziaków a dworem miota się Józio (dobrze obsadzony - ze swym dojrzałym i chłopięcym jednocześnie anturażem - Piotr Półtorak), który obudził się dnia pewnego i poczuł się tak, jakby go nie było. Wobec tego postanawia stworzyć formę własną, tak, by kształt był zrobiony z niego, a nie zrobiony mu". Tymczasem gdzie się nie zjawi, tam trwa upupianie w całej rozciągłości, wtłaczanie w rzędy, osadzanie, zabieranie indywidualności. Józio czasem dzielnie walczy, czasem się poddaje, czasem też przesadza, widząc pupę, tam gdzie jej nie ma.

Na scenie pojawia się galeria najróżniejszych postaci, z których wielu odgrywanych jest przez tych samych aktorów. I właściwie wszyscy radzą sobie nieźle. Na plan pierwszy wysuwa się tu Monika Zaborska, która z lekkością przeistacza się z ostrej, zimnej dyrektorki szkoły z wężowym uśmiechem, w histeryczną nauczycielkę "Bladaczkę", intrygującą Młodziakową, czy wreszcie w irytującą ciotunię. Postaci są skrajnie od siebie różne, a jednak Zaborska wślizguje się w kolejne skóry bez problemu, jest naturalna i wyrazista; wreszcie nie ma w niej sztywności. Zestaw ferdydurkowskich dziwolągów, to chyba najlepsze z jej kreacji z ostatnich kilku lat. Ale i reszta aktorów wypada dość ciekawie. Po groteskę sięgają chętnie, ale też na szczęście przesadzają z nią dość rzadko, jakby rozumieli, że łatwo mogą paść jej ofiarą. Sławomir Popławski, aktor charakterystyczny, tu znajduje się doskonale (zabawna scena bratania się z parobkiem, czy bunt przeciw "zachwycaniu się Słowackim"). Tadeusz Sokołowski profesora Pimko rysuje jak makiawelicznego i śliskiego trochę osobnika, Katarzyna Mikiewicz ciekawa jest jako zwiewna hipochondryczna Zosia (jako jeden z przerysowanych uczniaków, już trochę mniej). Wreszcie Maciej Radziwanowski, który musi pokonać spore różnice społeczne i w jednej chwili być liberałem z wyższych sfer, a w drugiej rubasznym parobkiem w całej krasie.

Aktorzy występują w stonowanym strojach (Soya), scenografia (autorstwa reżysera) ograniczona jest do minimum (choć z inscenizacyjnym ciekawostkami, jak choćby scena jedzenia zupy papierowymi łyżkami, czy elementy teatru cieni). A wszystko po to, by zbytnią dekoracyjnością nie przytłumić języka Gombrowicza. I rzeczywiście, mimo paru mielizn i prześliźnięciu się w spektaklu przez temat formy - Gombrowicza tu słychać, fraza płynie sobie spokojnie, nadal śmieszy i dosadnie pokazuje mechanizmy życia zbiorowego.

Najbliższe spektakle: wt.-czw., 10, czw., 12

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji