Artykuły

Diabelskie czyny, słowa boże

Dramat hiszpański miewał w polskim teatrze lata mniej lub bardziej chude, ale bodaj nigdy tłuste. Kiedyś wystawiano utwory Lope de Vegi czy Rojasa - niestety od wielu lat obaj autorzy nie goszczą na afiszach; Calderon nigdy nie miał szczególnego wzięcia, choć próbował go - jeśli nie liczyć Słowackiego - spożytkować po swojemu Jarosław Marek Rymkiewicz. Unamuno jako dramatopisarz jest praktycznie nie znany, Alberti się nie przyjął, podobnie zresztą jak Arróabal (ten ostatni pisał co prawda po francusku). Swoje pięć minut miał przed laty Buero Vallejo, zniknął. W gruncie rzeczy honoru hiszpańskiego domu najdłużej bronił Lorca, trudno wszelako twierdzić, żeby był to autor stale obecny w dzisiejszym repertuarze polskich teatrów.

Także Ramon del Valle-Inclan - dramaturg wielce oryginalny, o niezwykłej sile i wyobraźni scenicznej - nie zażywał, jak dotąd, większej sławy. Owszem, wydano po polsku tom jego dramatów; owszem, wodził na pokuszenie paru reżyserów: wystawiał go i tłumaczył Stanisław Hebanowski {Światła cyganerii), około Słów bożych krzątał się w swoim czasie Konrad Swinarski, co o randze tekstu jakoś świadczy. Niestety do realizacji Swinarskiego nigdy nie doszło, a szkoda, bo Słowa boże wydają się jakby dla niego stworzone.

W końcu padło na Piotra Tomaszuka, czemu dziwić się nie należy: skoro Swinarski pokpił sprawę, to tekst Inclana musiał czekać na kogoś, kto dysponuje podobnym rejestrem wrażliwości. Mam na myśli to, że Tomaszuk - nie inaczej niż Swinarski - lubi mierzyć się z przewrotną dialektyką dobra i zła i szuka w swoich przedstawieniach sytuacji tyleż dramatycznych, tragicznych nawet, co zarazem dwuznacznych, nieoczywistych, dwoistych i względnych. Chętnie wywraca ustalony kanon etyczny, moralny, religijny, zaglądając pod podszewkę oficjalnie funkcjonujących norm i frazesów. Nie stroni od prowokacji, ale jego prowokacja nigdy nie sprowadza się do nicowania wartości, raczej wskazuje na kruchy kompromis między wyznawanymi ideałami a nieprzewidywalną i owładniętą złem naturą ludzką.

Tomaszuka najwyraźniej zajmuje demoniczny aspekt życia, stąd rozumiem, że w wypowiedziach dotyczących Słów bożych (także w programie do przedstawienia) reżyser powołuje się na Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, bodaj jedynego dziś pisarza polskiego, który z całą powagą śledzi obecność diabła w rzeczywistości. W opowiadaniu Don Ildebrando Herling, ustami młodego księdza-egzorcysty, wypowiada słowa: "Wystarczy patrzeć dzień w dzień dokoła siebie, czytać gazety, oglądać telewizję i filmy. Wszędzie Zło, rosnące, zachłanne, rozwydrzone, podszyte delektacją. [...] Chorobliwa staje się nie delektacja Zła, lecz tęsknota do Dobra".

W Słowach bożych Inclana Tomaszuk znalazł coś na kształt laboratorium, w którym - z hiszpańską żywiołowością i barokową wyobraźnią, rozpiętą między agresywnym naturalizmem a groteskowym surrealizmem - dokonuje się analiza diabelskiego wpływu na porządek świata. Zło nie ma tu zresztą abstrakcyjnego charakteru, nie jest też cechą czy atrybutem: jest osobowe i absolutne i na dodatek wyposażone w uwodzicielski czar.

Proces zawładnięcia człowieka przez siłę demoniczną ma u Inclana wymiar o tyle szczególny, że dokonuje się w społeczności tradycyjnie katolickiej, w rodzinie zakrystiana. Tomaszuk bardzo ten dwuznaczny aspekt sztuki wzmacnia, rozpoczynając przedstawienie od procesji z figurą Marii, która, raz postawiona na scenie, będzie stać aż do końca jak nieruchomy, milczący kontrapunkt dla rozpętanych demonów. W świecie nominalnego katolicyzmu odwrotną stroną ekspresyjnej hiszpańskiej religijności jest brutalna ludzka namiętność, wyrażająca się tyleż w opętaniu miłosnym, któremu ulega żona zakrystiana (wyśmienita rola Joanny Kasperek), co w pazernej chciwości, egoizmie, zwierzęcym wynaturzeniu reszty społeczności. Ten świat ma także swoją stronę jasną, ale jakże paradoksalną: oto ofiarą, która niejako odkupuje całe zło wiejskiej gromady, jest niedorozwinięty Wawrzek, karzeł z wodogłowiem, który obwożony na wózku i pokazywany na jarmarkach jako dziwowisko zarabia na swoich bliskich. W gruncie rzeczy to właśnie od konfliktu o prawo do zarabiania na kalece rozpoczyna się proces wypadania świata z kolein. Finał tego procesu graniczy z makabreską: Wawrzek spojony wódką umiera, a jego trup zostaje pożarty przez świnie. Aluzja biblijna jest aż nadto czytelna: opanowanie demona wymaga gorszącej ofiary. Nie ma jednak żadnej pewności, że ofiara będzie skuteczna. Owszem, przedstawienie kończy się w aurze cudu: zakrystian, na widok wystawionej na pośmiewisko żony, rzuca się z kościelnej wieży, ale nie zabija się; poskramia gotową do ukamienowania opętanej społeczność ewangeliczną łaciną, wypowiadając owe słowa boże, słowa Jezusa: "Qui sine peccato est vestrum primus in illam lapidem mittat"; "Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem". Rzec by można, że świat wraca do pierwotnego kształtu, demon przegrywa. Ale ostatnia kwestia sztuki brzmi co najmniej dwuznacznie, każąc powątpiewać o autentyczności przełomu: społeczność, bojąc się interwencji policji, umawia się między sobą: "Mordy na kłódkę i pary z gęby, choćby i na mękach". Nie jest jasne, czy to dobro wygrało, czy tylko strach przed karą.

Zapewne nie było rzeczą prostą znaleźć ekwiwalent teatralny dla Inclanowskiego świata. Autor zaprojektował rozbuchane, zmysłowe, naturalistyczne obrazy, które aż kipią od dosadności. Tomaszuk bardzo szczęśliwie posłużył się poetyką wypracowaną w Wierszalinie: zbudował rzeczywistość, w której najbardziej drażliwe sceny (choćby te z niedorozwiniętym Wawrzkiem) nabrały poetyckiej umowności dzięki zastosowaniu bardzo pięknych figur drewnianych dłuta Mikołaja Maleszy. Współistnienie tych figur z żywym planem aktorskim nadaje przedstawieniu szczególnego napięcia, nie pogrążając go zarazem w dosłowności, otwiera też wymiar swoiście misteryjny. Jednocześnie Tomaszuka najwyraźniej pociągają możliwości dużej sceny, więc sięga do efektów, o których w warunkach wierszalińskich nie mógł nawet marzyć - potrzeba inscenizowania jest w przedstawieniu widoczna i w paru scenach daje zachwycający efekt. Nie myślę, żeby Tomaszuk gdziekolwiek przesadził. Przeciwnie: w kluczowych momentach potrafi się powściągnąć i powstrzymać teatralną machinę. Ta oszczędność środków zawsze się opłaca, kontrując niejako spektakularny rozmach niektórych scen. Teatralna narracja rozbita jest na trzy części, zgodnie z dyspozycją tekstu, który dzieli się na trzy odrębne dni-akty. Powstaje w ten sposób struktura swoiście epicka, powoli, choć nieuchronnie nabierająca w kolejnych sekwencjach dramatyzmu, który reżyser dawkuje z bezbłędnym wyrachowaniem, osiągając narastanie napięcia kulminujące w finałowym rozwiązaniu. Że to przedstawienie drażni, a chwilami może nawet oburza, to oczywiste: Tomaszuk nie byłby sobą, gdyby nie zaatakował. Ale jak zwykle atakuje mądrze i z niekłamaną pasją przewrotnego moralisty. Miarą świetnego przedstawienia w Rozmaitościach jest niepokój, jaki sieje ono w widzach. Byłbym już całkiem usatysfakcjonowany, gdyby wszystkie teksty docierały do widowni. Niestety: albo aktorzy mówią niechlujnie, albo ja na starość głuchnę. Gotów byłbym uznać tę drugą okoliczność, gdyby tej pierwszej nie potwierdzali inni widzowie. Proszę zatem mówić głośno i wyraźnie, jak przystało w dobrym teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji