Artykuły

Ten księżyc jest niemożliwy

W korytarzach wiszą wielkie tablice ze starannie wypisanymi nazwiskami kolejnych roczników, które wyszły z warszawskiej szkoły teatralnej. Już samo wspinanie się po schodach do małej sali jest ekscytujące. Ze ścian patrzą fotografie na których rozpoznaje się znanych dziś aktorów. Jedni stali się sławni, inni pozostają w cieniu - jak to w sztuce i w życiu. A wszystko zaczyna się w tych progach, przy ulicy Miodowej.

Lubię przedstawienia dyplomowe, gdy na małej scenie o skromnych, żeby nie powiedzieć - żadnych, warunkach technicznych ukazują się nowe sylwetki aktorskie w swych pierwszych spełnieniach. Pod koniec roku akademickiego przybędzie jeszcze jedna tablica wymieniająca nowo pasowanych aktorów w alfabetycznym porządku. Życie poprzestawia szybko to abecadło, zależnie od tego, jak się komu będzie wiodło. Ruszą w Polskę, co najczęściej zresztą oznacza pozostanie w stolicy. Czy im się poszczęści? Na tę odpowiedź wypada poczekać.

Na razie wszyscy są pełni nadziei, która z nich wręcz emanuje. Wszystkie role są w zasięgu ich ręki. Nie wypomina im się, że są za młodzi i muszą dojrzeć do zmierzenia się z bohaterami doświadczonymi życiowo. Mogą pretendować do wejścia w skórę każdej postaci scenicznej. To szkolny przywilej. A głowa reżysera-pedagoga w tym, by pokazać ich w repertuarze, który mogą udźwignąć, nie wpędzać nikogo w kompleksy, obudzić wiarę we własne siły.

Profesor Zbigniew Zapasiewicz w tym właśnie duchu wyreżyserował "Nasze miasto" Thorntona Wildera. Dał sugestywny wizerunek powszedniego życia, zwykłych trosk i radości mieszkańców (2642 osoby - jak skrupulatnie podał autor), żyjących pod tym samym skrawkiem nieba, od urodzenia aż do śmierci. Ale nie chodzi tylko o realistyczny obrazek codziennych zajęć, jakie wypełniają dni obywateli. Za zwykłą krzątaniną kryje się autorska zaduma o sensie egzystencji, trwaniu i przemijaniu.

Studenckie przedstawienie pięknie uchwyciło tę parobolę ludzkiego losu, marzenia, które tkwią w środku najbardziej, zdawałoby się, banalnej osoby. Każda z postaci współtworzy klimat miasteczka. Spiritus movens, wymieniony jako pierwszy w obsadzie, jest Reżyser - Grzegorz Damięcki, z teatralnego rodu, syn Damiana. To on z plastyczną i poetycką wyobraźnią wyczarowuje słowem wizję miasteczka. Z ciepłem i tolerancją dla przywar, ale i leciutką ironią kreśli sylwetki bohaterów, zanim przywoła ich na scenę. Od początku do końca kieruje akcją.

Zaglądamy jednocześnie do mieszkań dwóch sąsiadujących ze sobą rodzin - doktora Gibbsa i redaktora Webba. Szybko dowiadujemy się, kto w domu rządzi, dokąd się wymyka. Dzieci chodzą do szkoły i dorastają. Kobiety wdzięcznie plotkują.

Reżyser nie ułatwił zadania wykonawcom. Nie mogą ukryć się w dekoracjach, czy podeprzeć rekwizytem - po prostu ich nie ma. Dwa stoły i kilka stołków - to całe wyposażenie. Wszystkie czynności trzeba wyrażać środkami aktorskimi, pantomimą. Zarówno jedzenie śniadania, jak i wzniosłą grę na organach. Organista - Witold Wieliński świetnie obywa się bez instrumentu, akompaniując miejscowemu chórowi, który śpiewa nabożne pieśni.

Nie zabrakło ceremonii ślubu, podniosłej, a jednocześnie nie pozbawionej humoru. Pan Młody, syn doktora (Piotr Kowalewski), chociaż bardzo kocha Emilkę, córkę dziennikarza (Cynthia Kaszyńska), jest gotów zrejterować w ostatniej chwili przed związaniem dłoni: - Mamo, ja nie chcę być dorosłym! - wyrywa mu się okrzyk.

Wesela, pogrzeby... Autor przenosi nas nawet w zaświaty, aby bohaterowie mogli spojrzeć na siebie - Ziemian spoza ziemskiej perspektywy. I westchnąć, jakie to życie było straszne, ale i cudowne... Wieczne błądzenie w nieświadomości... Ludzie żyjący nic nie rozumieją... Przedstawienie odsłania urodę życia takiego, jakie jest nam dane, skłania do zamyślenia nad tym, jak nie doceniamy tego niepowtarzalnego daru. Ileż poezji jest w scenie zakochanych, gdy padają słowa: "Ten księżyc jest niemożliwy..." Oczywiście, że łatwiej gra się role swoich rówieśników niż rodziców. Ale tonacja całości jest bogata, ujmująca.

Długo brzmią oklaski. Młodzi aktorzy po wielkroć się kłaniają. Widzowie wychodzą z kameralnej salki z jasnym uśmiechem na twarzy. Tylko żal mi, że ten pokaz dyplomowy, jak wiele innych, tak szybko przebrzmi, przejdzie do szkolnych kronik. Mógłby z powodzeniem być grany dłużej, na normalnej scenie.

Pokrzepia jednak widok gotowych już murów Collegium Nobilium. Uczelnia odzyska wreszcie na swym podwórcu własny teatr z prawdziwego zdarzenia (z tradycją sięgającą XVIII wieku), szeroko otwarty dla publiczności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji