Kohelet z wodewilu
Zbigniew Raszewski, przywołując w "Moim świecie" przedwojenny teatr bydgoski, któremu zawdzięczał swą teatralną inicjację, przypomniał, że podstawowym zadaniem ówczesnego teatru było bawienie publiczności. "Bawienie" rozumiał dosłownie, jako wystawianie lekkich sztuk, i to w sposób najprostszy, bez wyszukiwania trzeciego dna. "Farsy ani scen farsowych w komedii nie można inscenizować - pisze Raszewski. - Trzeba je grać!" I to tak grać, by nawet widz powściągliwy "załamywał się i kiwając się jak wszyscy, płakał ze śmiechu". Kilkadziesiąt stron dalej, na kartach "Mojego świata" Raszewski znów powraca do tematu farsy, tym razem w kontekście poznańskim. Wspomina swego profesora, Zygmunta Szweykowskiego, oraz jeden z jego wykładów, podczas którego profesor przedstawił swą interpretację "Słomkowego kapelusza": "Wykazywał ku naszemu zdziwieniu, że na dnie tych zabawnych fars zawsze tkwi jakiś osad goryczy. Chodziło w nich o śmiech, śmiech za wszelką cenę, ale jakby podszyty rozpaczą, desperacki". Szokujące okazało się dla Raszewskiego takie komparatystyczne ujęcie - utwór Labiche`a i wybuchy śmiechu, które wywołuje ta farsa na tle katastrofy Francji w roku 1870.
1.
Śmiech przepełniony goryczą towarzyszy także "Słomkowemu kapeluszowi" w reżyserii Piotra Cieplaka. Jednak gdy kurtyna w Teatrze Powszechnym się podnosi, śmiech zostaje chwilowo zawieszony. Bo nie gag, od którego można by się popłakać, rozpoczyna ten spektakl, lecz aktorzy stojący w milczeniu pod murem. Wpatrują się w widownię, dopóki jeden z nich, Adam Woronowicz, nie zbliży się z mikrofonem do proscenium i nie zacznie recytować fragmentu z "East Coker", drugiego z "Czterech kwartetów" - chyba najbardziej mistycznych poematów T. S. Eliota w przekładzie Krzysztofa Boczkowskiego:
O ciemno ciemno ciemno. Wszyscy odchodzą w ciemność, [...]
Powiedziałem duszy mej, bądź spokojna i pozwól, by
ciemność zstąpiła na ciebie,
A będzie to ciemność Boga. Jak w teatrze -
Gdy gasną światła przed zmianą dekoracji
Z pustym dudnieniem kulis, z nasuwaniem ciemności na ciemność [...]
Powiedziałem duszy mej, bądź spokojna, czekaj bez nadziei,
Bo byłaby nadzieją na niewłaściwe rzeczy; czekaj bez miłości,
Bo byłaby miłością niewłaściwych rzeczy; jest jeszcze wiara,
Ale wiara, nadzieja i miłość - wszystkie są w oczekiwaniu.
Czekaj bez myśli, bo nie jesteś gotowa do myśli:
Aż ciemność stanie się światłem, a bezruch tańcem...
I rzeczywiście, wraz z zamilknięciem Woronowicza rozpoczyna się kilkuminutowa "świetlana i taneczna", kolorowa parada, w czasie której aktorzy przebrani w kostiumy historyczne i współczesne kilkakrotnie podchodzą ku widowni, kłaniają się, by za moment pozbyć się strojów, odrzucając je na wozy stojące po obu stronach kulis. Ta scena przywołuje scenę z innego spektaklu Cieplaka - "Historii Jakuba" - opartego na czwartym akcie "Akropolis" Wyspiańskiego. W dzieje biblijnego Jakuba, który wykradł pierworództwo swemu bratu Ezawowi, ściągając tym na siebie jego gniew i zemstę, została wpleciona "Księga Koheleta". Recytował ją wówczas, także do mikrofonu, Eryk Lubos, a wypowiadanej prawdzie o marności życia ziemskiego towarzyszyła żywa ilustracja: przechodzące przez scenę najrozmaitsze postaci, symbolizujące właśnie to życie. U stóp Lubosa siedział wówczas biblijny Jakub (notabene Adam Woronowicz) przeżywający drogę na Górę Karmel, skazany na tułaczkę w poszukiwaniu Bożego znaku, który miał nadać właściwy wymiar jego egzystencji. "Słomkowy kapelusz" inkrustowany "Kwartetem" Eliota (inspirowanym między innymi właśnie "Drogą na Górę Karmel" Jana od Krzyża) jest echem tamtego wzniosłego spektaklu. Echem zwariowanym co prawda, bo podanym w opakowaniu farsowym, ale nie mniej desperackim.
Śmiech rodzący się z bzdurnych perypetii bohaterów Labiche'a nie zanika jednak w tej inscenizacji, nie traci też na swej sile, ale jego jakość będzie inna. "Słomkowy kapelusz" Cieplaka można potraktować jako replikę na słowa Andrzeja Kijowskiego, który z przekąsem pisał w "Dziennikach": "Dzisiaj - nie jesteśmy poważni, ale też nie jesteśmy śmieszni i śmiać się nie umiemy. Jesteśmy chichotliwi. Trzęsie nami nerwowy śmieszek właściwy ludziom, którzy swojej powagi nie są pewni. Ani swojej mądrości". Francuska farsa nie staje się bowiem pożywką dla chichotu, choć śmieszna pozostaje, bo źródła komizmu (mechanizm zachowań, ich nielogiczność, pomyłki), na jakie wskazywał Henri Bergson w swej klasycznej rozprawie, są wciąż aktualne. A chichotu tu nie ma, gdyż być go nie może, skoro nieuchronna Eliotowa ciemność nie pozwala o sobie zapomnieć. Powraca na scenę pod koniec czwartego aktu (tym razem wypowiadana przez Elizę Borowską), stając się poetycką i filozoficzną klamrą tego spektaklu. W ten sposób pięcioaktowa dziewiętnastowieczna ramota zamienia się w pięcioaktową sztukę, za której streszczenie mógłby posłużyć wiersz amerykańskiej rówieśniczki Labiche'a, Emily Dickinson:
Znalezienie to pierwszy Akt -
Drugi - Utrata -
Trzeci - po Złote Runo
Wyprawa
Czwarty - gdy Nic się nie odkrywa -
Piąty - Załoga znikła -
Finał - Złotego Runa nie ma -
I sam Jazon - to fikcja
Ten niespodziewany prolog "Słomkowego kapelusza" nie potrwa długo. Za moment Woronowicz zapomni o "Kwartecie" i stanie się szczwanym Fadinardem, któremu przez krótką chwilkę wydawało się, że życie ułożył sobie wyśmienicie, kupując szczęście u boku Heleny (Eliza Borowska) od jej ojca-ogrodnika (Kazimierz Kaczor) niczym "nasiona marchewki" lub "piękne geranie". Jest gotowy na przyjęcie żony: urządził dla niej "milutkie gniazdko", "prawdziwy raj w palisandrze, jedwabne zasłony", "mebelki na miodowy miesiąc". Aż tu nagle wyruszyć musi w podróż w poszukiwaniu duplikatu kapelusza z włoskiej słomki, którego oryginał zjadł pewnej damie (Edyta Olszówka) jego koń. Rozpoczyna więc swą histeryczną wędrówkę wraz z nieodłącznym "wieśniackim" orszakiem weselnym - karykaturalnymi Argonautami, nie odstępującymi go prawie na krok. Jeśli nie odnajdzie kopii, wówczas nie pozbędzie się spanikowanej właścicielki owego kapelusza i jej cholerycznego kawalera (Sylwester Maciejewski) uparcie oczekujących nań w jego własnym mieszkaniu. A wtedy nie zazna spokoju ani on, ani jego świat. I nie tylko życie uprzykrzy mu teść, powiadamiając go po raz wtóry: "Mój zięciu, wszystko skończone!" - cały tak misternie obmyślony przez Fadinarda ład może wziąć w łeb. Za moment jednak Fadinard ożeni się z córką prowincjonalnego hodowcy drzewek, a absurdalne poszukiwania kapelusza, choć nie ustają, to tracą na swym znaczeniu, gdyż powoli staje się jasne, że najbardziej pożądana rzecz na świecie to właśnie ta, którą pożarł koń.
2.
Nie trzeba było przewracać z wysiłkiem farsy do góry nogami, by wyłuskać z niej usprawiedliwienie dla poematu Eliota. Wystarczyło ją trochę przewietrzyć i zachować wszystkie typowe elementy: nielogiczność zdarzeń, konwencjonalną sztuczność, mówienie na stronie, qui pro quo, powtórzenia. Te przewietrzone elementy rozgrywane są tylko na poły farsowo, na poły zaś w dwuznacznym zawieszeniu. Jak w pierwszej scenie, gdy aktorzy kłaniają się widowni z kokieteryjnym uśmiechem, mrugają do publiczności, a za moment ze znudzeniem widocznym na twarzach odrzucają przebrania. Świadomie poddając się konwencji, w połowie drogi się wycofują, dystansują się wobec swych ról, eksponując absurdalność nie tylko akcji scenicznej, ale i kondycji świata pozascenicznego.
Kiedy milknie muzyka towarzysząca paradzie, uczestnicy maskarady znikają z wyjątkiem Pauliny Holtz, która, gdy już ustawione zostaną na scenie trzy pary drzwi, wchodzi w rolę służącej Wirginii. Te drzwi w pierwszym akcie
tworzą przestrzeń dla "kapeluszowych" wydarzeń, a za nimi aktorzy-postaci widoczni z widowni przygotowują się i oczekują na swoją kolej. Tak czyni Kazimierz Kaczor-Nonancourt, czekając na spóźniającego się Fadinarda, i coraz bardziej znudzony woła: "Mój zięciu! Wszystko skończone!". To, co dzieje się za drzwiami, podkreśla sztuczność jako esencję tego spektaklu. Schematyczność roli nałożonej przez autora (reżysera? życie?) coraz bardziej wyczerpuje teścia. Jego zmęczenie osiąga apogeum, gdy w czwartym akcie Nonancourt musi odegrać rytualne oddanie swej córeczki świeżo poślubionemu mężowi. Myli się, wypowiadając formułkę, i chyba niezbyt dobrze się czuje, usiłując dumnie trzymać w ręku doniczkę z groteskowym mirtem nadnaturalnych wymiarów, symbolizującym niewinność i czystość panny młodej.
Nie najlepiej ma się także Tardiveau (Jacek Braciak), zaszczuty nie tylko przez swą szefową, modystkę Klarę (Olga Sawicka), która nie pozwala mu na zmianę przepoconego ubrania. Zostaje zastraszony także przez gości weselnych przekonanych, że salon modniarski jest merostwem, w którym za moment odbędzie się ślub, a Tardiveau to mer przewodzący uroczystości. Klasyczne qui pro quo wywołuje nie tylko śmiech, ale i swoisty efekt obcości - księgowy Klary jest poważnie zdezorientowany najazdem wiejskich barbarzyńców, którzy nie odstępują go na krok, jakby za chwilę chcieli go zaatakować. Trywialne wiejskie figurki w gromadzie niepokoją i na moment wyobcowują również zdradzanego męża (jeszcze raz Sylwester Maciejewski), gdy weselna gromada rozgaszcza się w jego mieszkaniu, myśląc, że to mieszkanie Fadinarda: pałętają się, podmieniają mu buty, ktoś włazi do sypialni, inny domaga się kapelusza żony.
Ta wyprawa po złote, a raczej słomkowe runo, ma swą kulminację w salonie zblazowanej baronowej de Champigny (Maria Robaszkiewicz). Scena u właścicielki wielkiego osobliwego koka przyozdobionego kwiatami rozpoczyna się sennie - artystowską medytacją zniewieściałego wicehrabiego Achillesa (Rafał Królikowski) nad jego świeżo powstałym romansem "Wieczorny zefirek". Kończy się zaś w zawrotnym tempie rozgrywaną i powtarzaną kilkakrotnie akcją pod znamiennym tytułem "Wszystko od nowa". Okazało się bowiem, że wyprawa nie przyniosła spodziewanych rezultatów, gdyż słomkowy kapelusz baronowa przekazała swej chrześniaczce. Nie pozostaje więc nic innego, jak rozpocząć "wszystko od nowa": zarówno poszukiwania, jak i rozegraną przed chwilą scenę. "Wszystko od nowa" wypowiadane przez zdesperowanego Fadinarda brzmi coraz rozpaczliwiej, a służąca baronowej (Paulina Holtz) wymykając się czystej mechanizacji, po którejś powtórce jest już nią zmęczona.
Zmęczeni są w końcu i wszyscy goście weselni, najbardziej zaś Nonancourt, którego cisną buty. Ten nieznaczny element garderoby subtelnie urasta w spektaklu do symbolu nie tylko rodem z Becketta, ale i z Wyspiańskiego. Bo bohaterowie "Słomkowego kapelusza" podobnie jak bohaterowie irlandzkiego dramatopisarza pozbawieni są możliwości wyboru, muszą wziąć udział w absurdzie, "czekać bez nadziei" w niewygodnych butach. I podobnie jak na bronowickim weselu, gdy narzekająca na ciasne buciki Panna Młoda, kiedy każe się jej "tańcować boso" (bo: "Co się męczyć? W jakim celu?"), rezolutnie odpowie: "Trza być w butach na weselu", tak i w farsie Cieplaka panna młoda da swemu ojcu, który także w weselnym dniu musi się trudzić, dowcipną radę: "Przejdź się po pokoju, to ci przejdzie". Nie tylko ojca Heleny bolą nogi. Także pijany wujaszek Vezinet (Krzysztof Stroiński) chce się pozbyć butów, tak samo Beauperthuis, który nosi nie swoje. W ostatniej, pełnej melancholii scenie goście weselni skryci pod parasolkami narzekają na bolące nogi. Wszystko, a więc i ich wędrówka, zaczyna się od nowa, a nie da się kontynuować jej boso. Kolejne "wszystko od nowa" brzmi tu dwuznacznie: w odniesieniu do Fadinarda oznaczać może nowe życie z Heleną po skończonej nareszcie szarpaninie z kapeluszem. Natomiast "wszystko od nowa" w wykonaniu gości jest pełne rezygnacji, gdyż zabawa nie ma końca, a oni znów mogliby stanąć pod ścianą, by od nowa odegrać maskaradę z wdzięcznymi ukłonami.
Akt piąty to już zupełne rozprzężenie postaci-aktorów, autoironicznych, żartujących z siebie, z pełną świadomością nonsensu, w którym biorą udział. A kapelusz zwisający nad ich głowami jakby stracił na znaczeniu. W scenie niedorzecznej zamiany tożsamości aktora grającego dwie postaci - męża i kochanka swej żony (Sylwester Maciejewski) ważniejsza staje się tu zabawa konwencją, czysta improwizacja wokół scenariusza jak w komedii dell`arte. Przemienienie męża w kochanka i vice versa polega na mało wyszukanej zmianie peruki i rozgrywa się w obecności żony (Edyta Olszówka), która reaguje na to strachem i śmiechem. A może strach pojawiający się na twarzy aktorki jest strachem przypisanym jej postaci, a przeplatający go śmiech jest śmiechem aktorki, której trudno opanować ten nagły wybuch?
3.
Eliot pewnie jak Raszewski zauroczyłby się przedwojenną bydgoską farsą "graną po bożemu", z całym dobrodziejstwem inwentarza - był bowiem stałym bywalcem londyńskich przedwojennych teatrów rewiowych i wodewilowych. Fascynował się lekkością i sztucznością sztuk bulwarowych. Uwielbiał zrytualizowane sceniczne życie, jego schematyczność. Stąd zrodziła się komedia "Cocktail Party", oparta na strukturze konwencjonalnej komedii salonowej, ale uatrakcyjniona wierszami korespondującymi z mistycznym przesłaniem "Kwartetów". Spowodowało to u premierowej publiczności pewną konsternację. Bo choć "Cocktail Party" Eliota przeznaczone na West End pozostało śmieszną komedią z elementami farsowymi, to publiczność, przywykła do łatwej, przyjemnej i bezrefleksyjnej rozrywki, otrzymała pewien orzech do zgryzienia. Analogia do "Słomkowego kapelusza" z Teatru Powszechnego jest aż nazbyt wyraźna. Na przekór oczekiwaniom, przyzwyczajeniom i tradycji powstała farsa o "Złotym Runie Nicości". A przy tym "królowa fars" nie utraciła nic ze swych gatunkowych walorów.