Artykuły

Widmo z Paryża

Po trzech pierwszych przedstawieniach w Teatrze Narodowym nadal właściwie nie wiadomo, co będzie się w nim działo.

Mamy już za sobą inaugurację działalności odbudowanego Teatru Narodowego lub - by wyrazić się precyzyjniej - jednej z sal olbrzymiego kombinatu teatralno-muzycznego, nazwanego przez ministra Kazimierza Dejmka Teatrem Narodowym. Warszawie przybyła nowa scena, na której w trakcie niezwykle celebrowanych uroczystości zaprezentowano dwa spektakle i jeden koncert. Wszystko przygotowano w pośpiechu łatwo dostrzegalnym dla widza. Nie to wszakże jest najistotniejsze. Liczy się przede wszystkim fakt, że po obejrzeniu prezentacji trudno nadal powiedzieć, co naprawdę będzie się działo w Sali Bogusławskiego. Nie udzielił odpowiedzi na to pytanie galowy spektakl "Dziadów" w inscenizacji Jerzego Grzegorzewskiego, przywieziony gościnnie przez Stary Teatr. Mieliśmy do czynienia z typowym działaniem zastępczym. Cóż bowiem można pokazać na scenie dramatycznej, gdy Teatr Narodowy nie ma zespołu aktorskiego, a dyrektor rozpocznie pracę faktycznie dopiero za półtora miesiąca? Gdy się obserwowało grono polityków, którzy zdominowali widownię podczas inauguracyjnego wieczoru, bardziej czytelne stały się wcześniejsze intencje dyrektorów Janusza Pietkiewicza i Ryszarda Peryta, pragnących zorganizować wielką galę z udziałem krajowych i zagranicznych sław aktorskich. Ich zamysły zostały storpedowane naciskami środowiska teatralnego, żądającego, by narodową scenę otworzyć narodowym dramatem. Nie był to jednak pomysł dobry dla widzów zaproszonych przede wszystkim z politycznego klucza. Do Teatru Narodowego prominenci przyszli z obowiązku lub ze względów snobistycznych i nie byli zainteresowani analizowaniem interpretacyjnych zabiegów poczynionych na "Dziadach". Pokazanie kilkunastu znanych postaci z aktorskiego świata w dowolnym repertuarze byłoby wobec takiej widowni propozycją bardziej litościwą, a nikt by przy okazji nie udawał, że rozpoczyna się kolejny etap w historii narodowej sceny. Tymczasem prezentacja krakowskich "Dziadów", zrealizowanych, bądź co bądź, przez dyrektora dramatu Teatru Narodowego, zachęciła kilku krytyków do snucia przedwczesnych wniosków o artystycznym obliczu sceny. Niestety, wszystko nadal spowite jest tajemnicą.

Nie rozjaśnił wątpliwości także i wieczór drugi, na który przygotowano koncertową wersję opery Amilcare Ponchiellego "Litwini". Takie koncertowe prezentacje rozmaitych oper mają wejść na stałe do programu, co czyni zresztą w świecie z powodzeniem wiele instytucji. Koncerty te są wszakże jedynie dodatkiem, a nie podstawą działalności, i tak być musi również w Teatrze Narodowym, zwłaszcza na jego scenie dramatycznej.

W literaturze operowej jest wiele dzieł zapomnianych, słusznie lub nie, należą do nich także "Litwini", nie wystawiani dzisiaj wcale, nie ma nawet pełnego ich płytowego nagrania. Powód, dla którego sięgnięto po tę operę na otwarcie Teatru Narodowego, jest jednak prosty. Libretto oparto na "Konradzie Wallenrodzie", choć tak naprawdę z poematu Adama Mickiewicza niewiele tu zostało. Autor libretta Antonio Ghislanzoni wybrał z niego przede wszystkim wątek romansowy, przyczyny, dla których litewski rycerz Walter zostaje mistrzem zakonu krzyżackiego, są niejasne i mało istotne. Mają jedynie znaczenie dla jego życia prywatnego, uniemożliwiają mu bowiem połączenie się z ukochaną żoną Aldoną. Powstała z tego opowieść typowa dla XIX-wiecznej opery, opatrzona muzyką melodyjną, z efektownymi chórami i scenami zbiorowymi, bez jednak większego napięcia dramatycznego, bo w kreśleniu wyrazistych muzycznie postaci Amilcare Ponchielli nie był najmocniejszy.

"Litwini" w pełnej scenicznej wersji nie mogliby z pewnością liczyć na długi żywot w Warszawie, trudno zresztą domagać się ich wystawienia w sytuacji, gdy wiele dzieł o znacznie większej wartości jest nieobecnych w Teatrze Narodowym. Warto było dzieło wykonać ten jeden raz, choć chyba sami autorzy pomysłu nie byli do końca przekonani o jego słuszności, skoro zdecydowano się na prezentację wersji skróconej, co przy powszechnej nieznajomości dzieła i dość pobieżnym omówieniu jego libretta w programie skazywało widzów na domysły, której ze scen właściwie słuchają. Nie w pełni satysfakcjonująca była również jakość muzycznej produkcji. Z przyjemnością można było skonstatować, że pod względem akustycznym nowa sala doskonale nadaje się do koncertów, z drugiej wszakże strony dobra akustyka obnażyła braki warsztatowe niemal wszystkich wykonawców, śpiewających głosami bez blasku, najwyraźniej zmęczonymi występami na sąsiedniej wielkiej scenie. Z wyjątkiem Izabelli Kłosińskiej i może Adama Zdunikowskiego, solistom brakowało umiejętności w wykończeniu frazy, śpiewania piano, zestrojenia głosu z partnerami w scenach ansamblowych. Ponadto w słuchaniu "Litwinów" przeszkadzał odczuwalny wyraźnie pośpiech, z jakim przygotowano koncert. Grzegorz Nowak skupił się na prowadzeniu orkiestry, zaniedbując chór, którego wejścia raziły nieprecyzyjnością, soliści także byli pozostawieni sobie. Każdy śpiewał jak potrafił, niektórzy tak jak na próbie, o co można mieć żal szczególnie do Izabelli Kłosińskiej w roli Aldony, dla której Ponchielli napisał piękną arię w III akcie.

Jedyną rzeczywistą premierą uroczystości stały się "Widma" Stanisława Moniuszki, które mają być nadal grane w Teatrze Narodowym. Dla autorów programu tej sceny są one ważnym atutem w udowadnianiu tezy, iż symbioza dramatu i muzyki jest w teatralnej praktyce możliwa. Moniuszko, jak wiadomo, opatrzył "Widma" podtytułem: "sceny liryczne". Ozdabiając II część "Dziadów" muzyką zaproponował formę kantaty do wykonań w formie koncertowej. Za jego czasów dramat Mickiewicza, głównie ze względów politycznych, nie był wystawiany, sam Moniuszko używał wobec tego utworu określenia: poemat. "Widma" miały więc poniekąd ułatwić popularyzację Mickiewiczowskiego tekstu, który cenzura zabraniała wykonywać publicznie w czystej formie. Prędzej czy później jednak "Widma", tak jak i ich literacki pierwowzór, musiały trafić na scenę i mimo że nie cieszą się taką popularnością jak opery Moniuszki, co pewien czas powracają do teatru.

Zaskoczeniem dla tych, którzy śledzą teatralne poczynania Ryszarda Peryta, była inscenizacyjna skromność "Widm". Pewne ubóstwo teatralnych pomysłów okazało się walorem spektaklu rozegranego na pustej scenie przy ciągłym podkreślaniu teatralnej umowności zdarzeń. Przedstawienie ma swój klimat, choć im dalej, tym gorzej. Razi nadmierną kiczowatością widmo Zosi, denerwuje konwencja przyjęta dla widma Gustawa, który pozbawiony został romantycznej tajemniczości i przypomina prostaczka Kaspara, próbującego odnaleźć się w świecie cywilizowanych ludzi. Końcowym scenom brakuje zdecydowanie napięcia, zwłaszcza że chór, który Ryszard Peryt pozuje w rozmaity sposób - w nich ustawiony zostaje twarzą do widowni, mimo że śpiewa wprost do znajdującego się z tyłu Gustawa "Duszo przeklęta czy błoga".

Na jeden premierowy wieczór zaproszono specjalnie z Paryża Andrzeja Seweryna, by wcielił się w Pielgrzyma, a wcześniej wygłosił tekst Adama Mickiewicza wprowadzający w obrzęd "Dziadów". Ciesząc się z każdej możliwości obcowania ze znakomitym aktorem, trzeba jednak zauważyć, iż powód zaproszenia był nazbyt błahy (z pewnością w równie dobry sposób poradzi sobie z tą rolą przewidziany w dalszych spektaklach Krzysztof Kolberger) i w sensie artystycznym udział Andrzeja Seweryna w niczym warszawskim "Widmom" nie pomógł.

Zyskały one natomiast dzięki temu, że orkiestrę poprowadził Antoni Wicherek, niezwykle trafnie oddający romantyczny klimat muzyki Moniuszki, mimo że brzmienie orkiestry umieszczonej w niewielkim kanale jest, niestety, nazbyt stłumione. Owacje zbyt rozentuzjazmowanej publiczności należały się nie Andrzejowi Sewerynowi, ale Andrzejowi Hiolskiemu za rolę Guślarza, zaśpiewaną z wielką kulturą i subtelnością. Pochwalić należy także Warszawski Chór Kameralny przygotowany przez Ryszarda Zimaka, odgrywający przecież kluczową rolę w "Widmach" i mający do wykonania najtrudniejsze muzycznie partie. A skoro o zespole tym mowa, warto na koniec postawić pytanie, czy program uroczystości dałoby się zrealizować, gdyby nie tylu gości: Stary Teatr z Krakowa, Chór Polskiego Radia z Krakowa śpiewający w "Litwinach", Warszawski Chór Kameralny i dodany ku ozdobie Andrzej Seweryn? Czyżby to oznaczało, że bez licznych posiłków nie da się urzeczywistnić tak propagowanego przez dyrekcję Teatru Narodowego jego programu artystycznego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji