Artykuły

Prymat słowa nad sytuacją

"Szkoła żon" w reż. Jacquesa Lassalle'a w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisz Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Teatr piórem Temidy

Myślę, że Andrzejowi Sewerynowi w roli Arnolfa towarzyszył niemały stres. Musiał wszak zagrać tę postać tak, by zasługiwała na nagrodę. Aktor nie miał innego wyjścia, albowiem na jakiś czas przed premierą "Szkoły żon" Moliera w Teatrze Polskim został nominowany do nagrody tygodnika "Gala" za tę właśnie rolę, której de facto jeszcze nie było, bo dopiero się tworzyła. Wniosek z powyższego płynie taki, że jury nie musi oglądać i oceniać roli, wystarczy, że kandydat do nagrody ma nazwisko, które jury popiera.

Nie wiem, czy sam Andrzej Seweryn był zaskoczony takim awansem, w każdym razie odniósł się żartobliwie do sprawy, publikując oświadczenie skierowane do kapituły nagrody, w którym napisał m.in.: "To miłe, że Państwo pokładają we mnie takie nadzieje i na wyrost cenią mnie tak wysoko, aczkolwiek myślę, że jest to dość niesprawiedliwe wobec współnominowanych Koleżanek i Kolegów, którzy swoją robotę doprowadzili już go końca".

Można powiedzieć, że członkowie tego dziwacznego jury nagradzającego - jak widać - za nazwisko, a nie za pracę, mieli szczęście, bo Andrzej Seweryn zagrał Arnolfa jak należy. Znakomite podawanie tekstu, gdzie każda głoska wybrzmiewa do końca, co dzisiaj jest już niebywałą rzadkością na scenie. Dobra rola, perfekcyjnie poprowadzona, choć chwilami nadto wystylizowana i celebrowana. Świetne sceny dialogowe z bardzo dobrym Chryzaldem Mariusza Wojciechowskiego (pięknie poprowadzona drugoplanowa rola, co nie jest takie łatwe, kiedy się ma za partnera Andrzeja Seweryna skupiającego na sobie uwagę widowni), z wyrazistym Horacym Piotra Bajtlika i z Anną Cieślak w roli Agnieszki, głupiutkiego, naiwnego dziewczątka, które w miarę rozwoju sytuacji wspaniale przeobraża się w mądrą, odważną młodą kobietę. Dobrze, wiarygodnie oddana postać. Świetne są też bardzo zabawne sceny sytuacyjne z rodzajowo zagraną parą służących (Ewa Makomaska i Dominik Łoś).

Gorzej jest, gdy Andrzej Seweryn pozostaje na scenie sam, bez partnerów, wówczas ów aktorski blask artysty nieco blednie. Choć przez moment rysuje się na twarzy aktora dramat starości, samotności i ośmieszenia. Figura komiczna graniczy tu z tragicznością, co miałoby szansę wzbudzenia u widza współczucia dla Arnolfa opuszczonego przez Agnieszkę, ale ta miniscena trwa zbyt krótko. Szkoda też, że już pod koniec, w drugiej części spektaklu artysta wyraźnie pauzuje, jakby odpoczywał. Zmęczenie aktora czy wina reżysera? Skłaniałabym się w stronę odpowiedzialności reżysera. Druga część spektaklu bowiem wytraca swą dynamikę, trwa niejako w zastanawianiu się, co dalej, na czym cierpi dramaturgia przedstawienia, i rzecz staje się pod koniec niebywale rozciągnięta, z tzw. dziurami między scenami, nużąca w odbiorze. Tadeusz Kotarbiński zwykł mawiać w takich sytuacjach: "przewaga namysłu nad dramatycznością", co w teatrze - jak wiadomo - gubi przedstawienie. Czyżby reżyser tworzył tę część spektaklu w jakimś ogromnym pośpiechu? Bo jak inaczej wytłumaczyć tzw. puszczone, niezagospodarowane sceny? Nieposkromienie nadekspresji notariusza w wykonaniu Antoniego Ostroucha? No i ten "rozmazany" finał? Francuski reżyser Jacques Lassalle to przecież twórca wielu znakomitych inscenizacji mający ogromne doświadczenie artystyczne.

Mimo uwag warszawska inscenizacja "Szkoły żon" opowiadającej historię starego, bogatego Arnolfa, który chce mieć żonę niezbyt mądrą, naiwną i bardzo młodą, ale obawiając się zdrady, trzyma dziewczynę na odległej wyspie - jest przedstawieniem przywołującym z niepamięci kawałek najprawdziwszego teatru. Takiego, którego część widzów, zwłaszcza tych młodych, wychowanych już na tzw. nowym teatrze, nie zna, bo nigdy nie widziała. Spektakl imponuje znakomitą dykcją aktorów i dbałością o szczegół w podawaniu tekstu. Należą się tu brawa nie tylko artystom, ale również reżyserowi, którego praca z aktorami dała tak zadowalający rezultat. Warto, aby polscy reżyserzy wzięli przykład z Jacquesa Lassalle´a. Także i z tego powodu, że Lassalle prezentuje Moliera, narodową dumę Francji, nie przerabiając i nie dopisując autorowi tekstu od siebie. Inscenizacja francuskiego reżysera jest utrzymana w konwencji tradycyjnej w najlepszym tego słowa znaczeniu. Na pierwszy plan wysuwa się szacunek reżysera dla autorskiego tekstu i prymat słowa nad rozwiązaniem scen sytuacyjnych.

Można tylko pozazdrościć Francuzom, że tak pielęgnują swoje dziedzictwo narodowe. Macierzysty teatr Jacquesa Lassalle´a, czyli Comédie Francaise, ma w stałym repertuarze utwory Moliera. Teatr ten bywa nazywany domem Moliera. Był kiedyś i u nas zamiar, by Teatr Polski w Warszawie stał się domem Aleksandra Fredry. Autorem tego pomysłu był zapalony miłośnik hrabiego i znawca jego twórczości Andrzej Łapicki. No, ale nie wyszło. Może warto wrócić do tamtych planów. Fredro w niczym nie ustępuje Molierowi. To podobnie wielka literatura komediowa, tyle że nasza, polska. I podobnie jak Molier u Francuzów, tak u nas Fredro jest chlubą narodową. To znaczy - powinien być.

Teatr Polski w Warszawie ma w swoim repertuarze sporo dramatów klasycznych, co jest już rzadkością na naszych scenach. Szkoda tylko, że brak tu klasyki polskiej. A nazwa sceny brzmi Teatr Polski. Chyba powinno być to zobowiązujące dla dyrekcji teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji