Artykuły

Aktorzy i tematy

Po kanikularnym marazmie (okraszonym w tym roku ciekawą inicjatywą władz miasta w postaci gościnnych występów placówek z innych ośrodków) sezon ruszył. I warszawianie zdobywają coraz więcej okazji, ażeby wybrać coś dla siebie z repertuaru stołecznych teatrów. Obok sprawdzonych hitów z poprzednich sezonów jak Z życia glist w Powszechnym czy Edukacji Rity w Ateneum (by się do wymienienia tych ograniczyć) pojawiają się premiery - na początek głównie sztuk autorów współczesnych. Grani są także polscy dramaturdzy: Gałczyński w Nowym, Grochowiak w Dramatycznym i Bordowicz w Małym. Jest to chyba tendencja prawidłowa. Pomijając już obowiązki teatru wobec twórczości powstającej z myślą o nim, należy zauważyć, że dla pewnej części widowni teatralnej problemy przeżywane przez bohaterów istniejących tu i teraz to jakby model tego, czego ta część widowni szuka dziś w teatrze. Jak gdyby sceniczne odbicie ich problemów własnych.

Że mogą być te "odbicia" utworami o bardzo nierównym poziomie (podobnie jak problemy - prezentować niejednakowy kaliber istotności jak by wyraził się Witkacy) to inna sprawa. Liczy się to, że właśnie obejrzeliśmy na scenie postaci z jakimi w większym lub mniejszym stopniu gotowiśmy się utożsamiać... Nie do zlekceważenia to oferta ze strony widza dla teatru! (Bo dzisiaj wybiera widz. Więc też poniekąd sam ofertę teatrowi składa. Obie strony bywają zadowolone zwłaszcza wówczas, gdy sztuka nie wymaga wieloosobowej obsady i bogatego wystroju. Widz ma to, czego się domagał. Teatr zaś pozyskuje widza - i to nie wielkim nakładem środków. Pozyskuje go, naturalnie, pod warunkiem, że jest teatrem posiadającym w zespole aktorów telewizyjnej klasy, ulubieńców publiczności... Wówczas, jeżeli temat jeszcze jest niewydumany, satysfakcja staje się obopólna. Taka właśnie, z jaką mamy do czynienia w wypadku Ławeczki Aleksandra Gelmana, granej przez Joannę Żółkowską (Ona) i Janusza Gajosa (On) na Małej Scenie Powszechnego w niewidocznej reżyserii Macieja Wojtyszki. I w arcyskromnej, ale tu właśnie funkcjonalnej, scenografii Wiesławy i Allana Starskich.

Gelman (tak, ten od Premii i Samych z wszystkimi) tym razem poszedł na pełną kameralność. Odzierając, wydaje się z początku, swoich bohaterów z usytuowania ich w międzyludzkich czy zgoła produkcyjnych - jak w Premii - układach, pozostawił im jedynie prywatne biografie. A więc - samotność, pojedynczość i osobność, graniczące niekiedy z zagubieniem, pustką. Nic więc dziwnego, że Ławeczka - bardzo potoczny dialog takich dwojga: rzekomego podrywacza i nieudacznicy (autentycznej, się zdaje) zaczyna się nieświetnie zgoła. Albowiem prezentuje się nam istoty nieciekawe, próbujące się tylko wydać, jedno drugiemu, kimś tajemniczym i godnym uwagi. Owa gra pomiędzy kobietą, zaczepiającą w miejskim parku samotnego, cokolwiek zawianego mężczyznę a tym ostatnim, dopiero w miarę rozwoju akcji zaczyna wciągać. Nie bez zasadniczego wkładu dwojga występujących aktorów. Staje się jakby psychodramą, w której oboje obnażają przed sobą mimowolnie swoje wnętrza, godne najzwyczajniejszej ludzkiej litości. Dzieje się tak aż do pięknego akordu w finale, kiedy to potencjalna łowczyni kolejnego męża drogą łóżkową, ofiarowuje klucze do własnego mieszkania na dobrą sprawę nieznanemu, żonatemu facetowi. Fiodorowi, którego niszczy wewnętrznie, i w każdym innym sensie, niefortunne małżeństwo.

Żółkowska-Ona wie, że Gajos-On wcale nie musi z tego jej klucza skorzystać! Wiedząc zarazem, o tym, że istnieje na tej planecie obcych ludzi ktoś, na kim może polegać, jest temu połamańcowi życiowemu piekielnie potrzebna... Może ta wiedza właśnie stanie się czymś, co mu pomoże w wyprostowaniu się? W odzyskaniu owego minimum pewności siebie, godności, bez którego człowiek jako istota w pełni ludzka nie istnieje. Piękny, głęboki moralnie gest, w którym kulminuje miałka w swej życiowości i banalna historyjka. Sytuacja wyjściowa. Ot jedna z tych, jakie zdarzają się dzisiaj na kopy. I za obrazem których - aby powtórzyć to, co stwierdziłam na początku - widz przepada. Tak w kinie jak w telewizji i w teatrze - z wymienionych już powodów. Jeśli nie każdy teatr w Polsce Anno 1986 może pokusić się o zwycięską z oknem telewizyjnym rywalizację, to tłumy szturmujące kasę Powszedniego (także na Ławeczkę) przekonują, iż Powszechny może właśnie.

W Małym od paru ostatnich lat nie mogącym iść w zawody z praską placówką pod względem popularności (nie wchodząc w tej chwili skomplikowane, i nie w każdym wypadku artystyczne powody tej sytuacji) gra się Non stop Macieja Bordowicza. Bilety można dostać w kasie. Co nie znaczy, że widownia jest pusta; ot, chyba jeszcze jeden objawi powakacyjnego wygłodzenia publiczności (w wieczór, w którym ja Non stop oglądałam, głównie młodej). - Na niskiej scenie pośrodku dwie aktorki. Znakomita Bohdana Majda, kreująca Antoninę, jedną z dwu starych wariatek, które po wyzwoleniu kraju przez czerwonych postanowiły zerwać wszelki kontakt z rzeczywistością (w coraz to bardziej beznadziejnym oczekiwaniu powrotu chłopców na białych koniach). I kreująca jej władczą siostrę Anielę-Małgorzata Lorentowicz, dzielnie sekundująca Majdzie. Jest jeszcze ucharakteryzowana na straszliwe czupiradło Janina Nowicka - jak chciał zobaczyć reżyser usługującą (do czasu) obu pogrążającym się stopniowo w obłęd siostrom ich gosposię...

Sytuacja jak u Sartre'a w jego Przy drzwiach zamkniętych. Będąca absurdalnym czekaniem - na co? - dwu starych kobiet. Na śmierć chyba; chociaż z początku było oczekiwaniem na odmianę politycznej rzeczywistości. Absurd, skrzyżowany z autentycznym dramatem płynącym z gestu odmowy wobec niezrozumiałego, obcego świata, daje w wyniku groteskę. Jest to w omawianym spektaklu groteska pulsująca z jednej strony ludzkim ciepłem (przydaje mu tego ciepła Antonina-Majda, stara panna, a w gruncie rzeczy naiwna dziewczynka, której ukochana starsza siostra zabrała kiedyś narzeczonego). Z drugiej - pulsuje grozą stężonej nienawiści, emanującej od lepiej, zdawałoby się, uposażonej przez los Anieli-Lorentowicz. Gra obu tych sprzecznych żywiołów ma nadać spektaklowi wewnętrzne napięcie.

Znakomicie odgrywane przez intepretatorki obu scenicznych postaci, owo napięcie rozkłada się niestety trochę nierównomiernie. Wydaje się bywać niekiedy osłabiane w efekcie... pietyzmu, z jakim reżyser - autor odniósł się do własnego tekstu. Bordowicz w swych początkach poeta, jak wiadomo, zdecydowawszy się w tej sztuce na swoisty naturalizm psychologiczny (świetne, prawdziwe dialogi i nie pobrzmiewająca z reguły fałszem gra wzajemnych fobii oraz zależności pomiędzy siostrami), nie potrafił się ustrzec pewnych sztucznych w takim kontekście wstawek poetyckiej nadekspresji. One to właśnie zgrzytają niekiedy w ustach odtwórczyń ról starych kobiet (nie będących tu zresztą wcale zgrzybiałymi istotami, i dobrze). I jakby rozbijają logikę i tempo tego skądinąd pasjonującego, rozgrywanego przez autora w dwu płaszczyznach, meczu. Raz - tego, jaki toczą pomiędzy sobą bohaterki pod podszewką wzajemnego oddania i troskliwości. Dwa - tego metafizycznego, jaki rozgrywa się pomiędzy nimi a... wiecznością. Wszak to ich życie - nieżycie jest całe skierowane już ku innemu brzegowi... Powtórzę: właśnie pieczołowitość wobec tekstu, jakiej Bordowicz-reżyser daje w tym spektaklu dowody, uczyniła zeń hybrydę, bez rozstrzygnięcia o czym ma on nam mówić w istocie. Lub może raczej - o czym przede wszystkim: czy o absurdzie życia jakie jest o polityce czy też o metafizyce. Pieczołowitość przeszkodziła reżyserowi-autorowi w pożądanym rozstrzygnięciu merytorycznych proporcji. Bo to bogata przecież sztuka, ten Non stop! O czym widza, szukającego w teatrze utworów, które rzuciłyby choć wiązkę światła na psychologiczne korzenie naszej powojennej rzeczywistości przekonały i tak znakomite, w granicach jakie im zakreślił reżyser wszystkoistyczny - interpretatorki Antoniny i Anieli. Szkoda tylko, że obu tym straszydłom - które w efekcie niezrozumiałego dla nich kaprysu historii - stają się nolens volens heroinami, odebrano wyższą szansę, jaką zawierał w sobie potencjalnie tekst. Mogły się bowiem stać postaciami w najgłębszym sensie tragicznymi, przez to, że nie potrafią nawet pojąć prawdziwej przyczyny wyroku, jaki same na siebie wydały...

*) Aleksander Gelman. ŁAWECZKA. reż. Maciej Wojtyszko, scen. Wiesława i Allan Starscy

**) Maciej Bordowicz. NON STOP. reż. Maciej Bordowicz, scen. Jerzy Gorazdowski, muz. Leszek Figiel

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji