Artykuły

Zawsze grałem lumpów i drobnych cwaniaczków

Znany aktor będzie miał w Łodzi premierę sztuki "Okolice Europy" - rozmowa z KRZYSZTOFEM KIERSZNOWSKIM.

Anna Gronczewska: Co Pana sprowadza do Łodzi?

Krzysztof Kiersznowski: Przygotowuję tu spektakl satyryczny "Okolice Europy". Biorę w nim udział ja i dwóch moich młodszych kolegów z łódzkiego Teatru Nowego. Bardzo fajny tekst napisał Radosław Hendel. Jesteśmy w trakcie przygotowań. 27 października mamy premierę w klubie "Wytwórnia".

O czym jest ten spektakl?

- Opowiada o przypadkach ludzi, którzy bardziej uważają się za Europejczyków, niż nimi są.

Po latach wrócił Pan do miejsca, gdzie Pan studiował.

- Cztery lata studiowałem w Łodzi. Po ukończeniu szkoły przyjeżdżałem tu kręcić filmy. Tak było w latach 70. i 80. Potem miałem przerwę. Na początku lat 90. mieszkałem z rodziną w Irlandii. Po powrocie do kraju nakręciłem w Łodzi teledysk Budki Suflera. W wytwórni filmowej. Teraz powracam w to miejsce. Tam mieści się bowiem klub "Wytwórnia", gdzie odbędzie się premiera spektaklu. Ja zawsze miałem sentyment do Łodzi.

Dlaczego?

- Prosto z wojska trafiłem do szkoły filmowej, a więc nie byle jakiej uczelni. Pierwszy raz znalazłem się w obcym mieście. Wychowałem się w Warszawie. A tu musiałem się wszystkiego na nowo uczyć. Poznawać adresy, linie autobusowe, tramwajowe. Mogę śmiało powiedzieć, że po Warszawie, Łódź to drugie miasto, z którym czuję się najmocniej związany.

Podobno debiutował Pan na dużym ekranie u Wajdy...

- Debiut to za duże słowo. Kiedy byłem na drugim czy trzecim roku szkoły filmowej, Wajda kręcił "Człowieka z marmuru". Przyjechała do nas ekipa i urządziła "łapankę" na studentów. Znalazłem się w wybranej grupie i spędziłem dwa-trzy dni na planie. O graniu nie mogło być mowy. Zostałem statystą, ale wtedy zaliczyłem filmowy debiut. Pojawiłem się też u Krzysztofa Zanussiego. Ale było to już kompletne statystowanie. Działo się to jeszcze przed studiami w szkole filmowej.

Aktorstwo zawsze było Pana marzeniem?

- Aktorką chciała być moja mama. Marzyła o tym całe życie. Jako mała dziewczynka zbierała autografy, fotografie grających w Wilnie aktorów. Potem sama chciała występować na scenie.

Nigdy tych marzeń nie spełniła. Przeszkodziła w tym wojna. Wychowywała się w Wilnie. Tam walczyła w partyzantce. Potem przebywała w Rosji, wróciła do Polski. Urodziła dziecko. Nie miała więc możliwości, by zostać aktorką.

Został Pan aktorem, mimo że w dzieciństwie się jąkał. Wybrał Pan ten zawód na przekór otoczeniu, które śmiało się z Pana jąkania?

- Rzeczywiście niektórzy śmiali się, gdy słyszeli, że chcę zostać aktorem, bo się jąkałem. Jednak dobrzy ludzie pomogli zwalczyć mi tę wadę. Znajomy mamy skierował mnie do specjalisty. Specjalista zbadał, wydał opinię i odpowiednie zalecenia. Poskutkowały. Po pół roku ćwiczeń mało się jąkałem. Potem jeszcze mniej, w końcu wygrałem z tą wadą.

Czuł Pan wielką satysfakcję?

- Na pewno. Tym bardziej że ćwiczenia były mozolne. Jedno z nich polegało na tym, by nie kupić biletu w kiosku, dopóki nie wypowie się bez jąkania pełnego zdania: "Dzień dobry, poproszę bilet na tramwaj". Tylko trzeba było iść w wybranym kierunku tak długo, aż wypowiem to poprawnie. Pamiętam, jechałem od dziadków, z drugiego końca Warszawy, do domu. Przeszedłem pół miasta w strasznej ulewie. Aż w końcu poprosiłem o bilet bez zająknięcia. To był taki przełomowy moment.

Czy to prawda, że do wojska poszedł Pan na ochotnika?

- Tak, bo nie układały mi się pewne sprawy. Bałem się, że nie zdam matury. Można więc powiedzieć, że do wojska poszedłem ze strachu. Byłem w nim dwa lata. I nie żałuję, przeżyłem.

Dziś jest Pan kojarzony z charakterystycznymi rolami, ale grywał też amantów, jak w filmie "Wakacje z madonną"?

- To jedna z nielicznych ról. Zagrałem ją ze dwa, trzy lata po stanie wojennym. Scenariusz tego filmu napisała moja obecna producentka telenoweli "Barwy szczęścia", Ilona Łepkowska. To była chyba jedyna, poważna główna rola, którą zagrałem. Ten film bardzo miło wspominam.

Nie denerwuje się Pan, gdy mówi się, że jest Pan mistrzem drugiego planu?

- Pewnie, że chciałoby się być mistrzem pierwszego planu, ale nie dla wszystkich jest miejsce. A poza tym trzeba się cieszyć z tego, że w ogóle człowiek ma zajęcie. Jest przecież tylu aktorów. Gdy zaczynałem pracę w tym zawodzie, w latach 70., było nas z 4 tysiące. Myślę, że teraz jest nas ze dwa razy więcej. A nie robi się tak wielu filmów. Jest około 50 seriali telewizyjnych, ale i tak nie dla wszystkich wystarczy tam miejsca. Dlatego jest wielu bezrobotnych aktorów.

Pana role drugoplanowe są doceniane. Za tę w "Statystach" dostał Pan Złotego Lwa za najlepszą rolę drugoplanową na festiwalu w Gdyni. Do nagrody był Pan też nominowały za film "Cześć Tereska".

- Bogu dziękować, że to tak wychodzi. W przypadku tych dwóch filmów bardzo dobre były scenariusze, z reżyserami miałem fajny kontakt. Cieszę się z tego. Bo to już lepiej brzmi, że gra się w drugim planie, a jest się jednym z lepszych.

Wiele osób pamięta Pana z "Va ban ku ". Czy to prawda, że po roli Nuty przestał Pan dostawać nowe propozycje?

- Tak, ale często tak bywa. Człowiek coś zagra dobrze w bardzo dobrym filmie, a potem nie jest nikomu potrzebny. Cieszę się, że po tylu latach ludzie kojarzą mnie dalej z "Vabankiem".

Dobrze też pamiętają Wąskiego z "Killera"?

- Tak. Nie za bardzo lubię tę rolę, ale po jej zagraniu odzew ze strony publiczności był największy.

Nie zawsze podobno miły...

- Raz znalazłem się w takiej sytuacji, że chciano mnie wyrzuć z pociągu, bo nie chciałem się napić z niektórymi pasażerami piwa. Ale w pobliżu byli żołnierze na przepustce. Pomogli i z pociągu mnie nie wyrzucono. Znam przypadek jednego z moich kolegów, którego pobili bandyci, tak dla przyjemności. W filmie grał ochroniarza, więc chcieli mu pokazać, co to znaczy być prawdziwym ochroniarzem. Ale bywają też sytuacje, gdy ta popularność pomaga. Niedawno musiałem załatwić przykrą sprawę w urzędzie. Musiałbym na jej załatwienie długo czekać, ale urzędniczka mi pomogła.

Teraz gra Pan Stefana Górkę, jednego z głównych bohaterów "Barw szczęścia". To pierwsza taka pozytywna rola w Pana biografii?

- W tych dziesiątkach epizodów grałem cwaniaczków, pijaczków, lumpów, bandytów. A tu, pierwszy raz w życiu, zagrałem poważnego, normalnego i mam nadzieję lubianego faceta.

Jakie losy czekają Pana bohatera?

- Tak to jest w telenowelach, że my nie wiemy, co się wydarzy za pół roku. To wiedzą tylko scenarzyści. Na razie Stefan Górka weźmie ślub, o czym będzie głośno w kolejnych odcinkach. Ale szykują się też w jego życiu poważne kłopoty. Widzowie będą mieli o czym myśleć i za kogo trzymać kciuki.

Szykują się nowe role?

- Niewykluczone, że wiosną. Teraz jestem skupiony na łódzkiej premierze "Okolic Europy". Mam nadzieję, że spotka się życzliwym przyjęciem i z czasem obejrzą ją widzowie w całym kraju.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji