Artykuły

Pina

W żadnym razie nie jest "Pina" - na szczęście - dokumentem o kimś (czy choćby o czymś). Udało się Wendersowi stworzyć filmowy język, który nie tyle o czymś opowiada, nie tyle daje niebanalną przyjemność oglądania, ile raczej pozwala wejść w trans - o filmie Wima Wendersa pisze Paweł T. Felis w Gazecie Wyborczej.

"Dla Piny - od nas wszystkich, którzy zrobiliśmy ten film" - wyjątkowo trafnie brzmi dedykacja tego niezwykłego obrazu, który Wim Wenders zaczął przygotowywać z Piną Bausch już 20 lat temu. Marzyli o formie, która uniosłaby kinowo fenomen jedynego w swoim rodzaju, tanecznego teatru Bausch. Szukali sposobu, by migotliwym, trwającym krótszą lub dłuższą chwilę spektaklom nadać rys nieśmiertelności. Wenders uciekał, bał się, tłumaczył brakiem zdolności. A gdy wreszcie "Pina" zaczęła się krystalizować, reżyser musiał ją zrobić już bez swojej przyjaciółki i współautorki - trochę w hołdzie, trochę na kształt podziękowania. I nakręcił film rewelacyjny.

Pojawiają się w "Pinie" rzadkie migawki z prób, o swojej mistrzyni opowiadają współpracujący z nią przez lata tancerze z całego świata. Ale zgodnie z tym, co mówi jedna z tancerek ("Spotkanie z Piną było jak znalezienie języka: jakbym wcześniej nie potrafiła mówić"), słowa są w tym magnetycznym dokumencie najmniej ważne. Taniec znaczy dużo więcej.

Na naszych oczach przygotowywana jest teatralna scena, na której odegrane zostaną fragmenty ze słynnych przedstawień Bausch. Ale sceną za chwilę staną się też fabryka, uliczne skrzyżowanie, basen, a nawet tramwaj. "Pina" nie tyle bowiem opowiada o spektaklu, ile raczej pokazuje życie jako spektakl, który dobrze znamy, bo jego uczestnikami jesteśmy na co dzień. Bywamy zakochani i odrzuceni, romantyczni i wściekli, zniewoleni i zniewalający innych. Wszystko to w tańcu, gestach, ruchach - odwieczny rytuał na krawędzi mitu i rzeczywistości. Hipnotyzujący, doprawiony melancholią i tęsknotą ("Sehnsucht"), która - jak słusznie mówi Wim Wenders - była nie tylko słowem kluczem w niemieckim romantyzmie, ale też podstawową kategorią w sztuce Piny Bausch i autora "Nieba nad Berlinem".

Taniec - udowadnia "Pina" - wystarcza za wszystkie niewypowiedziane fabuły i emocje. Jak w niezwykłym fragmencie w plenerze, kiedy na tle śpiewanej przez Lisę Papineau piosenki "Here and After" tancerka co chwila upada i pozwala złapać się w ostatnim momencie mężczyźnie kochankowi. Ciało, które można przebrać, które może przyjąć jakąś rolę albo maskę, okazuje się i tak w każdym momencie nagie, kruche, bezpardonowo szczere. To w nim jest tajemnica i zwierzęcy instynkt, specyficzny melanż emocji i czekających na zaspokojenie odruchów.

W żadnym razie nie jest "Pina" - na szczęście - dokumentem o kimś (czy choćby o czymś). Udało się Wendersowi stworzyć filmowy język, który nie tyle o czymś opowiada, nie tyle daje niebanalną przyjemność oglądania, ile raczej pozwala wejść w trans. Stajemy się częścią specyficznego ceremoniału - od środka. Trzeba było 3D, żeby zrobić kino, które działa niemal fizjologicznie, jak oszałamiająco intensywne doświadczenie, w którym znika granica między oglądającym i oglądanym?

Być może tak. Wyjątkowo szczodry jest Wenders w komplementach dla Jamesa Camerona i jego "Avatara", bo - jak twierdzi - to w dziedzinie 3D jedyne dotąd arcydzieło, w dodatku bez którego "Piny" nie udałoby się nigdy skończyć. Ale to Wim Wenders dokonał niemożliwego i jako pierwszy udowodnił, że trzeci wymiar to coś więcej niż zręczna zabawka w rękach wielkich wytwórni. Za kilkadziesiąt lat będzie zapewne wspominany jako ten, który zapoczątkował przeobrażenie nowoczesnej technologii w sztukę. I właśnie za to szósta gwiazdka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji