Artykuły

Conte d'amour - w piwnicznej izbie

"Conte d'amour" w reż. Marcusa Öhrna z Institutet & Nya Rampen w ramach 36. Krakowskich Reminiscencji Teatralnych. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Ostatniego dnia Reminiscencje zafundowały widzom trzygodzinną udrękę - spektakl, w którym dręczą się nawzajem cztery osoby. Co do widowni - było różnie.

Przed spektaklem reżyser zapowiedział, że nie będzie przerwy, ale jeżeli ktoś chciałby wyjść i wrócić, nie ma przeszkód. Można też przynieść sobie coś z baru, prosimy bardzo.

Po mniej więcej godzinie spora część widzów umknęła, niektórzy powrócili, a na koniec nawet parę osób poderwało się z krzesełek do entuzjastycznych oklasków. Widocznie mieli powód, którego nie dostrzegłam.

W sali Rotundy wyrósł osłonięty folią prostopadłościan z metalowych rurek; na górze - kanapa i kilka szafek. Prostopadłościan otoczony został pasem zielonej trawy i białym płotkiem. Na ścianie obok projekcja: betoniarka, murowanie ogrodzenia. Może więc oglądać będziemy, co dzieje się w przeciętnych porządnych domach, oddzielonych murem od sąsiadów? I tak też się stało. Dzieją się tam rzeczy oczywiście straszne. Na razie jeden z aktorów leży na kanapie, przytulając wielkie szmaciane lalki. Za chwilę zanurkuje w szafkę, zejdzie do piwnicy (czyli pomieszczenia za folią). Obraz z piwnicy będziemy oglądać na ekranie: dwa obrazy z dwóch kamer. Do końca spektaklu tylko obraz; żywy plan ledwo majaczy zza folii.

Przez trzy godziny będziemy świadkami wzajemnych gier w upokorzenia, prowadzonych przez czwórkę aktorów: tego, który zanurkował w szafkę, grającego rolę ojca, niedużego blondyna w żółtych rajstopkach i wystającym z nich pampersie, wysokiego blondyna w dresie i transwestyty w różowej sukience. Aktorzy są w tym samym wieku, więc od razu tworzy się pewien dystans. Ale może opowieść o ojcu nawiedzającym dzieci w piwnicy nabierze dzięki temu innych znaczeń? Nic z tego.

Aktorzy grają z dużym poświęceniem (spektakl wymaga niezłej kondycji), robią, co mogą, by nam pokazać, ze świadomi są różnych źródeł ludzkiego okrucieństwa, poruszają i sprawę kazirodztwa, i agresji wobec innego (jeden z aktorów zakłada maskę Czarnego), i agresji bez powodu - i tak dalej. Spektakl toczy się własnym monotonnym i przewidywalnym trybem, zdumiewająco grzecznie i konwencjonalnie. Wiadomo, że mały w żółtych rajstopkach nieprzyjemnie zaskrzeczy, ten w różowym przeciągnie się leniwie na kanapie i zaśpiewa do mikrofonu (zresztą nieźle), ten w dresie posiedzi w kącie, łagodnie się uśmiechając. Ojciec zaś nada kierunek grze, a w końcu i on stanie się ofiarą agresji, niezbyt przekonująco pokazanej. Od czasu do czasu z kąta wydobędzie się dym, zgodnie z zasadą, że gdy reżyser nie wie, co robić, puszcza dym.

Żadnego zaskoczenia, żadnego przełamania przyjętej na początku konwencji, żadnego widocznego powodu, dla którego skandynawscy artyści pracujący w Niemczech zajęli się badaniem demonów uśpionych w cichych domkach otoczonych białymi płotkami.

W zapowiedziach można było przeczytać, że inspiracją dla spektaklu była historia Josepha Fritzla, że spektakl to "projekt interdyscyplinarny z pogranicza sztuki współczesnej, nowych mediów i teatru", no i że publiczność postawiona została w niewygodnej moralnie sytuacji podglądacza. Inspiracja była oczywista, choć słabo wykorzystana. Mówienie o projekcie interdyscyplinarnym w czasach, kiedy w co drugim spektaklu są projekcje i piosenki, wydaje się na wyrost. Co do niewygody moralnej, w żadnym momencie jej nie odczuwałam - oglądałam jedynie starających się bardzo aktorów i nawet im trochę współczułam, bo mocno się napracowali w sprawie niezbyt na to zasługującej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji