Artykuły

Pietras ma zawsze rację

- Zdanie "Pietras ma zawsze rację" to fałsz, ale nie ustaję w wysiłkach, by tak kiedyś było - mówi SŁAWOMIR PIETRAS, dyrektor Opery Narodowej i Teatru Wielkiego w Poznaniu.

Michał Lenarciński: Powiedział mi pan, że w Łodzi najlepiej być dyrektorem opery. To taka galanteria dyrektora Opery Narodowej i poznańskiego Teatru Wielkiego?

Sławomir Pietras: Nie. Ale prawda jest taka, że w Łodzi jest publiczność, po którą wystarczy sięgnąć. A tu, w Warszawie, są widzowie. I ja jestem z łódzką publicznością zaprzyjaźniony. Bo gdyby ktoś zapytał mnie o inne kontakty, to bym zaczął powątpiewać.

Zatem pytam.

- Odniosłem wrażenie, że moja chęć pomocy, znajdującemu się w trudnej sytuacji, Teatrowi Wielkiemu w Łodzi, nie została dobrze przyjęta. Czego namacalnym dowodem jest to, że przyjechałem na prośbę teatru zrobić warsztat operowy. Wówczas na pytania łodzian, czy wrócę, powiedziałem, że jeżeli zaprosi mnie Teatr Wielki, to oczywiście za darmo będę przyjeżdżał co miesiąc. Nie żeby gadać o sympatii do Łodzi, ale żeby ją udowodnić. I ani razu mnie nie poproszono. A mój gest związany z podarowaniem inscenizacji "Mocy przeznaczenia" spotkał się z tym, że większość łódzkich gwiazd operowych nie przystąpiła do pracy nad tą operą. I z Poznania musiałem wysyłać śpiewaków, by śpiewali w Łodzi, czym naraziłem się na podejrzenie, że po to do Łodzi dałem "Moc...", żeby promować poznańskich śpiewaków. A do Poznania na gościnne występy z tą operą przywieziono z Łodzi drugą, a nawet trzecią obsadę.

Mało tego. Prosiłem, by "Moc przeznaczenia" z łódzkimi gwiazdami wracała do Poznania co roku, na Dni Verdiego. I wkrótce oznajmiono mi, że nie przyjedzie Teatr Wielki wcale, bo ma ważniejsze występy w Holandii. U partnera, co do którego nie mam wątpliwości, że nie jest najlepszym wyjściem dla organizacji promocji Teatru Wielkiego gdziekolwiek. I to właściwie smutna odpowiedź na to, co się stało w Łodzi.

Rzeczywiście, Teatr Wielki w Łodzi nie ma ostatnio szczęścia do dyrektorów.

- Nie tylko stało się to, że jeden z moich następców, chcąc wkupić się w łaski ówczesnych decydentów, sprzedał wszystkie środki transportu, później gmachy, późnej środki inscenizacyjne i wreszcie rozłożył zupełnie tę operę. Do tego dołożył się mój kolejny następca, w sprawach, o których wstyd mi mówić. I dziś obraz tego wszystkiego jest taki, jaki jest. A moją sympatią do łódzkiej publiczności nie da zbudować się potęgi tego teatru. Raz mi się już udało, ale były to okoliczności pokwitowane większą powagą działania.

Nie jest tajemnicą, że łódzcy śpiewacy odmawiają ról, tłumacząc, że mają ważne zajęcia poza teatrem.

- Sam to słyszałem!

I?

- Nie powinienem komentować zachowań innych dyrektorów. Mogę tylko powiedzieć, że nie wyobrażam sobie, bym mógł uczestniczyć w takim procederze teatralnym.

Jak jest pan przyjmowany w Operze Narodowej?

- O tym jeszcze może za wcześnie mówić, ale znamienne są pisma, które wystosowały związki zawodowe Opery Narodowej, a w których dziękują ministrowi kultury za spełnienie ich postulatu, aby mnie sprowadzić do Warszawy. Bardzo rzadko zdarza się, by gremia pracownicze, zapamiętawszy rodzaj współdziałania między załogą teatru a jej dyrektorem, prosiły o powtórkę. Osłodziło mi to moment, w którym fataliści mówią, że nie wstępuje się dwa razy do tej samej rzeki. Opera Narodowa nie jest już tym samym teatrem, jakim była jedenaście lat temu. I ja też jestem innym człowiekiem. A poza tym wstępuję, do tej rzeki nie tylko z wielkim kreatorem polskiego teatru operowego, jakim jest Mariusz Treliński, ale z całą ekipą, która - nie naruszając równowagi warszawskiej rodziny teatralnej - proponuję temu teatrowi kolejny, zupełnie inny etap działalności. Mogę powiedzieć, że przeżywam swoje zawodowe odmłodzenie. Na pewno będę borykał się z mnóstwem różnych spraw, ale przecież od tego jestem i od tego zawsze byłem.

Cóż, przyzwyczaił pan wszystkich do tego.

- Rzeczywiście, jest taka prawidłowość: teatry zawsze obejmowałem, gdy były w trudnych sytuacjach. Nie zdarzyło mi się objąć teatru w dobrej sytuacji.

Pojawiają się co pewien czas sugestie, by likwidować etaty dla solistów i angażować ich tylko do konkretnych ról. Co pan o tym sądzi?

- Jedyny teatr w Polsce, jaki podjął takie działania, to Opera Narodowa. Zamierzam wyciągnąć wszystkie pozytywne konsekwencje tego systemu. Sądzę, że jeżeli tylko będzie to możliwe z powodów ekonomicznych, to artyści obciążeni pierwszo-, drugoplanowymi partiami, będą otrzymywali honoraria zgodne z ich oczekiwaniami finansowymi (nie myślę o mrzonkach). Skoro taki system sprawdza się w teatrach francuskich czy amerykańskich, to nie widzę powodu, by miał nie sprawdzić się u nas.

Jakie marzenia przywiózł pan do Warszawy?

- Kierując Operą Narodową, chcę zrealizować wizję artystyczną Mariusza Trelińskiego. I na tym się skupię.

Pietras ma zawsze rację: prawda czy fałsz?

- To jest fałsz. Często, instynktownie, kreuję się na dyktatora, ale nim nie jestem. Prawie wszystkie swoje decyzje kolegialnie dyskutuję, na co są dowody: protokoły z rad teatru w Łodzi, Warszawie czy Poznaniu. Czasem, kiedy nawet tak duże gremia wykazują luki w rozumowaniu i się nie wypowiadają, moim obowiązkiem jest wypełnienie ich moją odwagą i wyobraźnią. Trudno mi znaleźć decyzje, które podjąłem wbrew wszystkim.

Niewierzę.

- Pewnie były takie, ale widocznie były na tyle trafne, że zapomniałem o nich. Bo gdyby były to decyzje, na których bym się "przejechał", to chyba bym o nich pamiętał. Reasumując: zdanie "Pietras ma zawsze rację" to fałsz, ale nie ustaję w wysiłkach, by tak kiedyś było.

Miał pan rację, kandydując w wyborach na prezydenta Poznania?

- Tak. Jednym z największych nieszczęść dla mnie byłoby, gdybym te wybory wygrał. To był ostatni, rozpaczliwy akt zamanifestowania, że we wszystkim, co dzieje się w polskiej polityce, nie ma mowy o ludziach kultury ani o kulturze jako takiej. Niektórzy potraktowali to jako wersję karierowiczostwa w moim wykonaniu, a przecież dzięki temu, że byłem kandydatem z kilkunastoprocentowym poparciem, moje starania o wielomilionową dotację na rozbudowę Teatru Wielkiego w Poznaniu zakończyły się pozytywnie. I te pieniądze już są na koncie, już kończymy projektowanie i rozbudujemy teatr. Moje kandydowanie na stanowisko prezydenta Poznania było w rękach najwyższego, który pozwolił mi pozostać dyrektorem opery.

Zawiązał pan w Poznaniu sympatię z Janem Kulczykiem, później pisał list w jego obronie...

- A jak mogłem nie bronić człowieka, który bez względu na okoliczności jest dobrodziejem teatru, który prowadzę? Jan Kulczyk nigdy nie odmówił mi wsparcia finansowego i obaj uważamy, że kultura narodowa jest czymś ważniejszym od stratyfikacji budżetu, i poza pracą, modlitwą, jest trzecią rzeczą niezbędną myślącemu człowiekowi.

Gdy mówiliśmy o jednoczesnym prowadzeniu teatrów w Warszawie i Poznaniu, wspomniał pan o swojej psychicznej wytrzymałości. Sprawia pan wrażenie, jakby miał w sobie perpetuum mobile.

- Niewątpliwie tak jest, ale nie chciałbym szarżować. To perpetuum mobile dotyczy przecież żywego organizmu, a oba miasta dzieli ponad-trzystukilometrowa odległość.

Gdzie pan będzie mieszkał?

- W Poznaniu. To miasto, z którym się nie rozstaję - w sensie mieszkania - od czterdziestu dwóch lat.

Ma pan czas na kino, książki?

- Mam. Obecnie jestem w połowie biografii Andersena, do kina częściej chodzę w Poznaniu, niż chodziłem w Łodzi. Mam więcej czasu na wszystko, odkąd nie mam Agaty (młodszym wyjaśniam, że to nie operowa śpiewaczka, tylko pies), a nie mam odwagi mieć następnego psa.

Jak pan znajduje czas na to wszystko?

- Postawiłem wszystkie istotne akcenty na swoje życie zawodowe i publiczne. To, co dla innych jest życiem prywatnym, dla mnie jest częścią życia zawodowego. Szczęśliwie dopisuje mi zdrowie, nie potrzebuję długiego wypoczynku. Poza tym zafundowałem sobie dość fascynujący życiorys, a skoro tak, to muszę go skonsumować.

Kiedy ostatni raz grał pan na fortepianie?

- Nawet niedawno. Kilka dni temu siadłem do fortepianu i przyznam, że za każdym razem, gdy kładę ręce na klawiaturze, myślę: Boże, jak pójdę na emeryturę, każę dać sobie kolejną lekcję techniki fortepianowej, aby wrócić do grania dla przyjemności.

Jest jakaś opera, której pan nie lubi?

- Nie znajduję takiego tytułu. Byłoby z mojej strony nieuczciwością wobec siebie, gdybym którekolwiek dzieło nazwał nielubianym. Mógłbym powiedzieć, jakich oper bym nie wystawiał, ale wszystko, co cywilizacja stworzyła w dziedzinie opery zasługuje na to, żeby to lubić.

Ma pan coś poza zawodem, co chciałby spełnić?

- Gdybym mógł wydłużyć swoje życie dwu- lub trzykrotnie, chciałbym zostać pisarzem. I podejrzewam, że jeśli będę mógł utrzymać pióro w ręku i pamięć mi dopisze, to kto wie, czy w przyszłości nie będę próbował pobić rekordu Guinnessa i nie zacznę od późnego debiutu literackiego. Żeby zrealizować się w piórze w tej postaci, w jakiej moja wyobraźnia funkcjonuje w słowie mówionym. Ale oby ten moment w moim życiu nastąpił jak najpóźniej.

W wieku stu pięćdziesięciu lat?

- Na przykład.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji