Artykuły

Nie/Boska" po gnieźnieńsku

"Nie-Boska komedia. Rzecz o krzyżu" w reż. Piotra Kruszczyńskiego w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie. Pisze Krzysztof Szymoniak.

Za co kochamy aktorów? Za to, że są. Za co kochamy aktorów teatralnych? Za to, że są blisko, niemal w zasięgu ręki, że są żywą, nieustannie odradzająca się materią sztuki scenicznej. A za co kochamy aktorów teatralnych z miasta średniej wielkości? Za to, że co jakiś czas pod ręką świetnego realizatora potrafią stworzyć widowisko, którego - jak mniemam - nie powstydziłyby się sceny powszechnie w kraju znane i cenione. Do tej grupy widowisk można chyba bez większego ryzyka zaliczyć "Nie/Boską komedię. Rzecz o krzyżu", spektakl - według Zygmunta Krasińskiego - napisany i wyreżyserowany przez Piotra Kruszczyńskiego dla gnieźnieńskiego Teatru im. A. Fredry. Użyłem tutaj określenia "napisany" w pełni świadomie, ponieważ Piotr Kruszczyński - opracowując tekst "Nie-Boskiej komedii" na potrzeby półtoragodzinnego spektaklu, stworzył niemal nową jakość. Przede wszystkim skrócił oryginał (niemożliwy w zasadzie do wystawienia na tradycyjnej scenie w wersji autorskiej), uwspółcześnił i wrzucił w aktualne polskie konteksty kulturowe oraz polityczne. O ile pierwsza część gnieźnieńskiej premiery (odpowiadająca dwóm pierwszym częściom dramatu Krasińskiego) pozostaje - jako "dramat rodzinny" - w kręgu zagadnień aktualnych zawsze i wszędzie, o tyle część druga, patriotyczno-historiozoficzna, niemal wprost wpisuje się w polskie tu i teraz (nie tracąc przy tym uniwersalistycznego przesłania), a przynajmniej tak jest odczytywana przez sporą część (jeżeli nie większość) publiczności.

Ktoś, kto nie zna utworu Zygmunta Krasińskiego, albo wie niewiele o jego treści, budowie, fundamentalnych ideach weń wpisanych, a w końcu także o życiowych perypetiach autora odbijających się na kartach jego wielkiego romantycznego dramatu, ten świetnie skrojony spektakl Kruszczyńskiego odbiera lub może odbierać niemal wyłącznie jako coś nowoczesnego, coś dynamicznego, coś interesującego (a chwilami zabawnego), co jest rodzajem scenicznej opowieści o świecie, w jakim żyjemy i czasach, w jakich przyszło nam obserwować kolejne batalie z krzyżem w tle, a chwilami z krzyżem w roli głównej. Gdy poszedłem drugi raz na "Nie/Boską" po gnieźnieńsku - aby, ostudziwszy emocje, spokojnie przyjrzeć się efektom pracy reżysera, scenografa i choreografa oraz nacieszyć oko grą aktorów - usiadłem obok młodego małżeństwa (lat około 30, oboje ładni, pachnący i dobrze ubrani), które świetnie się bawiło oglądając to, co działo się na scenie. A "bawiło się" w pełnym znaczeniu tego słowa, wybuchając śmiechem i komentując poszczególne sytuacje sceniczne tak, jak zazwyczaj robi to pokolenie dzisiejszych dwudziesto-, trzydziestolatków, które jeżeli już idzie do teatru, to nie po to, aby "cierpieć za miliony" lub by zgłębiać romantyczne idee polskich wieszczów. Ci więc młodzi ludzie oglądali inscenizację Krasińskiego/Kruszczyńskiego szczerze i bez zahamowań, czyli tak, jak ogląda się amerykańskie filmy akcji, dobry kabaret albo serial z "niezłymi momentami". Ani mnie to zdziwiło, ani oburzyło, bez protestów przyjąłem do wiadomości fakt, że taka jest dzisiaj publiczność, wychowana (czy może raczej wyhodowana) na kulturze masowej, w której, jak wiadomo, wiele jest elementów pop- i wszelakiej subkultury.

Z tego samego powodu dominująca tego dnia na gnieźnieńskiej widowni publiczność w wieku wczesno-emerytalnym lub przedemerytalnym, zapewne też w jakimś stopniu ukształtowana przez znaną powszechnie katolicką rozgłośnię radiową i "Nasz Dziennik", reagowała na sceniczne obrazy z tym samym naturalnym zapałem i wzruszeniem, co przywołani przed chwilą młodzi ludzie (u których jednak dominowało rozbawienie), obserwując zmagania głównego bohatera z losem i historią. Tyle tylko, że tym razem zapał był święty, a wzruszenie patriotyczne, bo przecież w drugiej części spektaklu główny bohater (w kombatanckim berecie na głowie) stanął w obronie krzyża, w obronie wartości chrześcijańskich i rzecz jasna słusznego polsko-katolickiego aktu wiary. Tak to przynajmniej zostało odebrane i nagrodzone oklaskami na stojąco. Z kolei zupełnie młodzi ludzie, uczniowie klas maturalnych gnieźnieńskich ogólniaków, którzy obejrzeli "Nie/Boską" według Kruszyńskiego na spektaklach przedpremierowych, po wyjściu z teatru twierdzili: Wreszcie rozumiemy, o co chodzi Krasińskiemu, jednym słowem pojęli ponoć, co autor miał na myśli.

Ja nie jestem pewien, czy Krasińskiemu chodziło w roku 1833 o to samo, o co chodzi Kruszyńskiemu w roku 2011, ale tego typu opinie ("Wreszcie rozumiemy, o co chodzi Krasińskiemu") zapewne warto brać pod uwagę, bo współczesna publiczność jaka jest, każdy widzi, a każdorazowy powrót do lekturowego kanonu, jeżeli chcemy myśleć o sukcesie w pozyskiwaniu masowego odbiorcy, także na deskach scen polskich jest możliwy już niemal wyłącznie poprzez unowocześniane adaptacje. Stąd wniosek, że dobrze zaaplikowana nowoczesność środków wyrazu (w tym wypadku scenicznych środków wyrazu) jest jednym ze sposobów przyciągania do teatru (zwłaszcza na te same spektakle) i młodych, i starych, pod warunkiem wszak, że jedni i drudzy będą mogli odczytać konkretną propozycję inscenizacyjną według własnego klucza estetycznego i w ramach wyznawanego przez siebie systemu wartości. W tym miejscu kłania się, a także sprawdza spisana i ogłoszona wiele lat temu przez Umberta Eco idea/zasada "dzieła otwartego", otwartego na różne sposoby odczytania i zróżnicowane interpretacje. Stąd nie dziwi i nie obraża mojego polonistycznego smaku propozycja Kruszczyńskiego, który synkretyzm rodzajowy i gatunkowy dramatu romantycznego skutecznie i pomysłowo połączył z własnym synkretyzmem formalnym, brawurowo wcielonym przez gnieźnieńskich aktorów w prawdę sceny, w materię sztuki.

Przed spektaklem, gdy wybrałem się na Krasińskiego po raz drugi, przypadkowo usłyszałem rozmowę dwojga stałych bywalców premier teatru im. A. Fredry, którzy podekscytowani tłumnie walącą do kasy publicznością (co w Gnieźnie normą nie jest) wyrażali nadzieję, że ten spektakl da się pokazać gdzieś poza Gnieznem, najlepiej w kilku dużych miastach. W końcu jeden z rozmówców stwierdził: Dzisiaj tak się gra w całej Polsce, tylko nie u nas. Jak znam życie, to za chwilę wrócimy do "Rapsodu o świętym Wojciechu". I ja się im nie dziwię, bo faktycznie - "Rapsodu o świętym Wojciechu" nie da się ani dobrze zagrać, ani tym bardziej z przyjemnością obejrzeć. A dlaczego "Nie/Boska komedia" w opracowaniu Kruszczyńskiego jest tak dobrze przyjmowana przez gnieźnieńską publiczność? Bo w tym spektaklu wszystko układa się nie tylko po myśli reżysera, ale i po myśli widowni, spragnionej - co tu wiele gadać - dobrego, nowoczesnego teatru. Ponadto jednak w tym spektaklu, jak słusznie zauważyła w swojej recenzji prasowej Marta Kaźmierska - w krzywym zwierciadle obejrzeć się mogą nie tylko fanatyczni wyznawcy ojca Rydzyka. Po głowie dostają ci z prawej, ci z lewej, ci z góry, znani głównie z ekranów telewizorów, a także ciemny lud, który wszystko kupi.

***

Skoro o grze i aktorach mowa, to wypada wspomnieć, że reżyser do swojej inscenizacji zatrudnił cały gnieźnieński zespół, w roli głównej - Męża i Hrabiego Henryka - obsadzając Wojciecha Siedleckiego, który wyśmienicie sprawdził się w uwspółcześnionej romantycznej klasyce. W trudnej roli jego żony, Marii, z powodzeniem wystąpiła Martyna Rozwadowska, aktorka młoda, piękna, utalentowana i na deskach teatru czująca się jak ryba w wodzie. Równie dobrze, a przy tym przejmująco, pokazała się Magdalena Pomierska w roli Orcia/Jureczka. Najtrudniejszą robotę do wykonania miał zapewne Wojciech Kalinowski, który - nie zdejmując komży - musiał zagrać Księdza, Anioła Stróża i Szatana. Tak więc, kto nie znał na wyrywki oryginalnego tekstu "Nie-Boskiej komedii", nie miał w zasadzie szansy, aby (siedząc na widowni) oddzielić od siebie te trzy sceniczne postaci. Najważniejsze jednak, że radość z gry udzieliła się wszystkim bez wyjątku aktorom i aktorkom, którzy(re) - co było widać gołym okiem - realizowali(ły) założenia inscenizacyjne nie tylko z pełnym zaangażowaniem, ale i w poczuciu przeżywania niecodziennej przygody artystycznej. Na pozornym tylko marginesie funkcjonował właściciel zdekonstruowanego przez reżysera krzyża, czyli Dżizes (Piotr Urbaniak), który najpierw jest milczącym gościem na weselu, potem pojawia się w domu wariatów, aby na końcu (jako Chrystus frasobliwy, ale i rozbawiony wojną polsko-polską o pryncypia religijne i światopoglądowe) popatrzeć bez słowa na zupełnie nieboską komedię odgrywaną naprawdę przez ludek boży w jego przecież imieniu.

W tym spektaklu - co cieszy piszącego te słowa - nie było miejsca na puste gesty, źle obsadzone role, na nudę, na grę "obok" i zniechęcające publikę rutyniarstwo. Z jednej strony wszystko tam dzieje się naprawdę (lesbijki całują się naprawdę, obywatel-pijak puszcza pawia naprawdę, woda w czajniku gotuje się naprawdę), a z drugiej strony wiele tam dzieje się w świetnie zrealizowanej poetyce pantomimy (taniec weselny Panny Młodej, Kinderbal urodzinowy Orcia, scena zbiorowej orgii obywateli-rewolucjonistów). Owe pantomimiczne inklinacje choreografa (Maćko Prusak) nie dziwią, bo jest on wszak uczniem Henryka Tomaszewskiego, a wychowywał się artystycznie pod dachem Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Pomysłowi inscenizacyjnemu reżysera w pełni odpowiada to, co - obok wspomnianego już choreografa - zaproponował także oprawca muzyczny (Paweł Dampc) i scenograf (Mirek Kaczmarek), którzy swoimi realizacjami wnieśli na gnieźnieńską scenę wiele ożywczej świeżości, przy jednoczesnej prostocie środków wyrazu. Efekt? Z jednej strony ascetyczny minimalizm scenograficzny i radio z epoki późnego Gierka, a z drugiej rap, współczesny street-art i wielofunkcyjny przemysłowy wózek, rodem z fabrycznego magazynu.

***

Ponieważ emocje w spektaklu Kruszczyńskiego narastają wraz z upływającym czasem (czas historyczny utworu i czas sceniczny), nie wszyscy uczestnicy tego wcielenia (myślę przede wszystkim o publiczności) w zbiorową dekonstrukcję krzyża zdążyli zauważyć, że "dramat rodzinny" z pierwszej części gnieźnieńskiej inscenizacji rozgrywa się wokół problemu poezji i kondycji poety, który to problem - wbrew pozorom - niewiele stracił na aktualności od czasu romantyzmu. O ile jednak wtedy rozgrywano go i roztrząsano na scenie świata wokół takich pojęć, jak "wieszcz", "umiejętności profetyczne" czy "geniusz-indywidualista", o tyle dzisiaj mówi się o poetach przeklętych, którzy dla poezji (lub za jej sprawą) na przykład zwyczajnie popadali w szaleństwo, krzywdzili żonę, brali sobie na kark tabun kochanek, porzucali rodzinę, a przede wszystkim zapijali się na śmierć. Tak więc warto pamiętać i o tym, że każdy rodzaj sztuki, także poezja, wymaga od artysty poświęceń, niekiedy jednak bywa potworem zjadającym własne dzieci. Dramatyczne i kabotyńskie w gruncie rzeczy, powikłane losy Hrabiego Henryka są tego najlepszym przykładem. Świetnie ujął to Piotr Kruszczyński nie tylko w swoim gnieźnieńskim eksperymencie teatralnym, który - nawet jeżeli drażni kołtuna i wymierza policzek drobnomieszczańskim gustom - to na pewno nie zniechęca do współczesnej dramaturgii i nowocześnie postmodernistycznych projektów scenicznych. Uzupełnieniem poglądów reżysera w kwestii kondycji romantycznego poety jest jego tekst pt. "Hrabia Henryk kręci Delfinę", który ukazał się w 41 numerze niezależnego organu teatralnego sceny gnieźnieńskiej "3 PO 3", z datą 17 września 2011. Całość tekstu, ze względu na jego zawartość, między innymi w postaci ożywczej reżyserskiej refleksji, pozwoliłem sobie umieścić w przypisie. Polecam lekturę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji