Artykuły

Droga Shreka na szczyt

Teatr na West Endzie to nie tylko emocje i artystyczne doznania, ale i dobrze prosperujący biznes. Długie kolejki do kas, wieloletnia obecność na afiszu i w rezultacie milionowe dochody. Jak w tych realiach radzi sobie musical "Shrek"? Tuż przed polską premierą spektaklu sytuację w Londynie sprawdza Piotr Sobierski z Gazety Wyborczej - Trójmiasto.

Poczucie, że jestem jednym z 13 milionów widzów, którzy rokrocznie odwiedzają europejską stolicę musicalu, przyprawia o zawrót głowy. W 51 teatrach West Endu (drugie tyle w pozostałych dzielnicach miasta) jest miejsce na ponad 20 spektakli muzycznych. Nim jednak każdy z nich na dobre zaistnieje w repertuarze, przechodzi test bojowy.

Zarówno tu, jak i na nowojorskim Broadwayu droga na afisz jest bardzo podobna. Spektakl najpierw wystawiany jest w teatrze offowym lub w mniejszym ośrodku miejskim, gdzie sprawdza się reakcję publiczności. W razie potrzeby szybko wprowadza się poprawki i dopisuje nowe piosenki. Potem przychodzi czas na pokazy przedpremierowe już na docelowej scenie i wreszcie wielką premierę, której towarzyszy czerwony dywan i błysk fleszy.

W przypadku sukcesu spektakl czeka wieloletnia eksploatacja. Jakikolwiek zgrzyt skutkuje natychmiastową decyzją o zdjęciu tytułu z afisza. Tak stało się z musicalem o warszawskim getcie, który jako jeden z niewielu widzów miałem okazję oglądać w 2008 roku. "Imagine This" pojawił się na West Endzie z wielką pompą, by już po miesiącu zakończyć swój żywot. Nikt nie odważy się na dalsze ryzykowne inwestowanie w nierokujący tytuł, nawet jeżeli wcześniej produkcja pochłonęła milionowe sumy(dla przykładu amerykański "Shrek" kosztował 25 mln dolarów).

Pomyłki zdarzają się nierzadko, ale o nich producenci starają się zapomnieć jak najszybciej. Wielkie teatry nie mogą stać puste, dlatego już po niespełna roku pojawia się nowy tytuł z rozbudowaną strategią marketingową. Promocja musicalu to jeden z najważniejszych elementów tego biznesu. Tylko w ten sposób można zaistnieć w świadomości widzów, wśród których sporą część stanowią turyści. To na nich bowiem West End liczy szczególnie.

Szlakiem musicalu

W hali przylotów podlondyńskiego Stansted dominuje plakat granego od 6 lat "Billy'ego Elliota". Charakterystyczne zdjęcie młodego chłopaka, który wbrew ojcu postanawia zostać tancerzem, a nie bokserem, wisi w każdym możliwym miejscu i towarzyszy mi do samego wyjścia z lotniska. Podobnie w metrze, chociaż tam widoczny jest również "Shrek", "Priscilla, królowa pustyni" i "Jersey Boys".

Musicalowa epopeja kontynuowana jest na powierzchni. Plakaty, pięknie wydane ulotki i niezliczone punkty sprzedaży biletów, walczą o moją uwagę. Te najważniejsze, bo sprzedające upragnione miejsca w niższych rzekomo cenach, znajdują się na Leicester Square i przylegających do niego ulicach, które przypominają polskie ulice kantorów. Gdy jednak pytam o interesujące mnie tytuły, okazuje się, że tu na zniżki liczyć specjalnie nie mogę. Pozostaje więc spędzić wieczór na mieście lub poszukać okazji w internecie, a potem w samym teatrze, gdzie udało mi się kiedyś kupić bilet w pierwszym rzędzie za 20 funtów. Chociaż nie jest to łatwe, bo chętnych jest wielu.

Wystarczy podjechać na pół godziny przed rozpoczęciem spektaklu do Apollo Victoria Theatre, aby przekonać się, jak długa może być kolejka do kasy. Teatr posiada aż 2208 miejsc, ale nierzadko chętni odchodzą bez biletu, którego zakup wiąże się z wydatkiem od 25 funtów za miejsca na balkonie do 65 funtów za miejsca na parterze. To nie odstrasza jednak widzów, którzy już szósty sezon oglądają osiem razy w tygodniu musical "Wicked". Ja decyduję się na bilety najtańsze, chociaż ostatecznie tego żałuję, bo widoczność pozostawia dużo do życzenia. Ale każde poświęcenie jest warte, aby zobaczyć, jak głoszą plakaty - "najlepszy spektakl roku", "najlepszy spektakl dekady" i "najpopularniejszy spektakl West Endu". Takie hasła widzę jednak przed wieloma teatrami, bo w lidze tych najgorętszych tytułów znajdują się sami rekordziści.

Wszystko naj

" Upiór w operze" i "Nędznicy" wystawiane są od 25 lat, za nimi podąża "Król lew" i "Mamma Mia!", które cieszą się popularnością już 12. rok z kolei, oraz dwa młodsze - oparty na twórczości zespołu Queen "We will rock you" (9 lat na scenie) i wspominany już "Billy Elliot" (6 lat na scenie).

Droga na szczyt i awans do złotej ligi musicalu nie jest łatwa, i to nie tylko do osiągnięcia, ale często do wytłumaczenia. Wiele tytułów, które posiadają niezłe libretto i oryginalną (a o to coraz trudniej) muzykę, potrafi zejść z afisza po roku grania. Trudno dzisiaj przewidzieć, jaka przyszłość czeka musical "Shrek", ale jestem przekonany, że londyńska wersja prześcignie swój amerykański pierwowzór, który zniknął ze sceny po 500 spektaklach na początku 2010 roku.

Drugiego wieczoru przybywam więc pod ten najważniejszy adres i widzę, że po czterech miesiącach od premiery nowość w repertuarze nadal przyciąga tłumy, wśród których są nie tylko najmłodsi. - Jeżeli myślisz, że to spektakl dla dzieci, to popełniasz błąd. Każdy będzie się na nim dobrze bawił - mówi Amanda Holden, odtwórczyni roli Fiony. - Chociaż nie można zapominać też o przesłaniu spektaklu: nie sądź nikogo po tym, jak wygląda - dodaje.

W rezultacie Theatre Royal Drury Lane, jeden z trzech największych teatrów w mieście, z trzema balkonami i widownią na 2196 miejsc, wypełniony jest po brzegi. Nim jednak przekroczę wielkie drzwi, mój bilet skanuje wystrojona w zielone uszy obsługa. Dopiero wówczas mogę wejść do prawdziwej świątyni sztuki, która zachwyca nie tylko gabarytami, ale i architekturą. Historia teatru sięga 1663 roku, chociaż budynek, w którym obecnie gości "Shrek", jest czwartą wersją i wybudowany został dopiero w 1812 roku. W głównym holu uwagę zwraca bomba, która spadła na gmach w czasie II wojny światowej, niezliczone zdjęcia ze spektakli oraz tablica informująca o rekordach osiąganych przez teatr. Ten najważniejszy dotyczy musicalu "Miss Saigon", który grany był 4 263 razy przez 10 lat.

Zielony biznes

Wielka historia przeplata się tu z wielkim biznesem, który opiera się na sprzedaży biletów i gadżetów - od bogato ilustrowanych programów po breloczki, koszulki, płyty i pluszowe zabawki, oraz napojów i słodyczy.

Dla polskiego widza przyzwyczajonego nadal do odświętnego traktowania teatru może być to nie lada zaskoczenie i jednocześnie spore nadwyrężenie budżetu. Nim ludzie skierują się na wskazane miejsca, udają się do jednego z wielu barów na każdym piętrze teatru. Wszystko, aby zamówione napoje, drinki, a nawet butelki wina i szampana znaleźć w przerwie spektaklu pod wskazanym numerem na długiej ladzie w foyer.

Inny zwyczaj, który może już nie tyle dziwić co mocno irytować, to obnośny handel słodyczami prowadzony na sali pomiędzy aktami. Przypomina to trochę sytuację znaną z cyrku. Po opuszczeniu kurtyny, nim jeszcze zapalą się światła, momentalnie pojawia się obsługa z koszami pełnymi słodyczy oraz lodów, które widzowie pochłaniają niczym słynne truskawki na londyńskim Wimbledonie. Trudno mówić o celebracji widowiska czy minimalnym zainteresowaniu historią tego teatru. Wydaje mi się, że jako jedyny zwracam uwagę na liczne pamiątki i zdjęcia z poprzednich realizacji, wszyscy w koło skupieni są raczej na wzmożonej konsumpcji. Ta kontynuowana jest nawet po zgaszeniu świateł. A wówczas dochodzi do przykrych wypadków, jak chociażby przypadkowego oblania czerwonym winem siedzącego przede mną widza.

Chociaż i w tym komercyjnym przybytku można zauważyć zmiany na dobre. Do grona obowiązkowych komunikatów wygłaszanych przed rozpoczęciem spektaklu, m. in. prośby o wyłączenie telefonów komórkowych i zakazu rejestrowania, dołączony został kolejny - "szanowni widzowie prosimy o otwarcie wszystkich przekąsek przed podniesieniem kurtyny". Jak widać teatr dba nie tylko o swoje prawa autorskie, ale i komfort odbioru spektaklu. I dobrze, bo po podniesieniu kurtyny jestem świadkiem znakomitego widowiska.

Wielkie show

W "Shreku" udało się sprawnie połączyć wszystko, co najlepsze w musicalu. Jest więc znana z filmu historia miłości pomiędzy zielonym ogrem i piękną księżniczką Fioną, ale też sporo niespodzianek. Największe wrażenie robi warstwa muzyczna, w której nie brakuje odniesień do klasyki muzyki rozrywkowej i poważnej oraz kanonu musicalu. Odpowiedzialna za muzykę Jeanine Tesori bawi się stylami, przeplata ze sobą m.in. pop, rock, soul, gospel i funky. W rezultacie czuję się jak na żywiołowym i porywającym koncercie życzeń.

Z tego co najlepsze i uwielbiane przez widzów w "Shreku", czerpią właściwie wszyscy. Robią to jednak bardzo umiejętnie, często wplatając małe odniesienia w pojedyncze muzyczne frazy, dialogi czy elementy scenografii i charakteryzacji. Są więc nawiązania do "Króla lwa", który grany jest w teatrze znajdującym się dwie przecznice dalej, "Nędzników", "Wicked" i "Dreamgirls". Ze sceny pada też nazwisko jednego z najbardziej rozpoznawalnych sportowców świata. David Beckham, bo o nim mowa, to dzisiaj nie tylko piłkarz, czołowy celebryta, ale też gwiazda popkultury, a nawet kultury wysokiej. W National Portrait Gallery dzień wcześnie oglądałem nagranie snu Beckhama, które nawiązuje do 6 godzinnego dzieła Andy'ego Warhola.

Pewnym rozczarowaniem w londyńskim "Shreku" okazuje się scenografia, która chwilami razi prostotą. Zabrakło mi rozmachu, który zazwyczaj właśnie w tej materii zachwyca na West Endzie najbardziej. W niektórych scenach udało się wykreować znakomitą trójwymiarową przestrzeń, ale nie obyło się bez potknięć. Szczególnie w pierwszym akcie podczas wędrówki Shreka i Osła, kiedy przez całą długość sceny rozpięta została imitująca las płachta pogniecionego materiału.

O wyzwaniu należy mówić w przypadku charakteryzacji. - To najbardziej fizyczna rzecz, jaką kiedykolwiek robiłem. Charakteryzacja trwa półtorej godziny, a do tego dochodzi gruby, ciężki i nieprzepuszczający powietrza kostium. Na koniec spektaklu można wycisnąć z niego szklankę wody - mówi Nigel Lindsay, który wciela się w tytułową postać i przez trzy godziny występuje w zielonej masce. Chwilami mam wrażenie, że te trudne warunki ograniczały go na scenie, przez co rola Shreka wypada nadzwyczaj blado. A widać to szczególnie, gdy obok staje Fiona, Osioł czy lord Farquaad. Grający tę rolę Nigel Harman zachwyca warunkami głosowymi, wytrzymałością fizyczną podczas trudnych i żywiołowych scen odgrywanych na kolanach oraz komediowymi zdolnościami. Jego słowna przepychanka z uwięzionym Ciastkiem wywołuje spazmy śmiechu. Podobnie jak komediowe popisy Osła, czyli Richarda Blackwooda, który udowadnia, że nie bez przyczyny zyskał miano jednego z najciekawszych aktorów komediowych młodego pokolenia na West Endzie.

Niestety, publiczność nie będzie miała już okazji zobaczyć na scenie pięknej i charyzmatycznej Amandy Holden w roli Fiony. Aktorka ogłosiła właśnie, że wycofuje się ze spektaklu z powodów rodzinnych i w najbliższy weekend zagra ostatnie spektakle. Utrata gwiazdy, jednej z jurorek najważniejszego telewizyjnego show "Britain's Got Talent", jest stratą dla twórców. Gwiazda kojarzona dotychczas przede wszystkim z telewizją stworzyła bardzo dobrą kreację, w której była i charyzma, i wokalne popisy. - Fiona to księżniczka naszych czasów. Jest ostra, błyskotliwa i ma wiele o sobie do powiedzenia. Nie cierpi głupców, nie potrzebuje nikogo, aby ją ratował. To jedyny rodzaj księżniczki, który mogłam grać - mówi o swojej postaci Holden. I faktycznie ta charakterystyka doskonale oddaje to, co pokazała na scenie.

Aktorskich smaczków jest w tym musicalu wiele. Poza głównymi bohaterami bawi korowód bajkowych postaci. Ich nieoficjalnym przywódcą jest Pinokio, który wyrasta na czoło drugiego planu. Pojawia się również smoczyca, która zachwyca nie tylko swoim wyglądem i monumentalnym rozmiarem, ale i wspaniałym głosem. Za jej maską skrywa się Landi Oshinowo, która imponuje wokalnymi możliwościami i zasłużenie odbiera na koniec owacje na stojąco.

Murowany hit?

"Shrek" ma potencjał na sporą popularność. To musical przebojowy, barwny i co najważniejsze zabawny, a przy tym z ciekawą i niezbyt skomplikowaną fabułą. O jego powodzeniu zdecydują jednak prawa rynku i sprzedaż "zielonych" gadżetów. Podobnie jak w Gdyni, gdzie już dzisiaj będzie miał miejsce pierwszy przedpremierowy pokaz. Na rodzimym gruncie walka toczy się w zupełnie innych kategoriach - zarówno wielkość przedsięwzięcia, jak i rozmiar teatralnej widowni jest nieporównywalnie mniejszy - ale i tak wypełnienie sali jest jednym z wyzwań stojących przed Teatrem Muzycznym.

Maciej Korwin, dyrektor teatru i jednocześnie reżyser spektaklu, o powodzenie widowiska powinien być jednak spokojny. "Shrek" to w końcu kultowy bohater, na którym chowają się kolejne pokolenia. Sukces filmowej adaptacji przygód zielonego ogra był wynikiem znakomitej obsady i świetnego przekładu Bartosza Wierzbięty, który przyciągnął do kin również dorosłych. Nie bez przyczyny ten sam autor odpowiedzialny jest za przekład libretta dla Muzycznego i pośrednio za hasło reklamowe gdyńskiego "Shreka" - "Komedia dla dorosłych, na którą możesz przyjść z dziećmi". I jedno jest pewne, będzie to wydatek nieporównywalnie mniejszy niż na londyńskim West Endzie, chociaż walka o bilety może być równie zacięta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji