Artykuły

"Nie ma tego Złego..."

Spektakl nie porusza tak naprawdę żadnego problemu - raczej przedstawia, ilustruje (często w bardzo pomysłowy sposób) strony książki Tyrmanda, bez ich głębszej interpretacji - o "Złym" w reż. Jan Buchwalda w Teatrze Powszechnym w Warszawie pisze Aleksandra Lewandowska z Nowej Siły Krytycznej.

Kultowa powieść Leopolda Tyrmanda z 1955 roku, zakazane przez ówczesne władze czytadło o tajemniczym bohaterze - mścicielu przemierzającym mroczne zaułki powojennej Warszawy, w końcu doczekała się wystawienia na deskach teatru. Niełatwe to w końcu zadanie. Główną siłą książki, przyciągającej do siebie całe pokolenia fanów, jest naturalistyczny i klimatyczny opis powojennej stolicy. Jednak w spektaklu Jana Buchwalda niewiele znajdziemy tropów historycznych, a najmniej w warstwie wizualnej. Scenograf, Jan Kozikowski, uniknął ikonicznej reprezentacji - na scenie nie znajdziemy śladu Pałacu Kultury, czy Placu Trzech Krzyży. Zamiast tego na deskach teatru stanęła minimalistyczna konstrukcja - żelazny korytarz z przejściem pod i nad nim, obrazująca przypadkowy warszawski zaułek. Scena cały czas zostaje otwarta, żelazna rama pozwala wydzielić trzy obszary gry: na przedzie obserwujmy najważniejsze wydarzenia, w tle zawsze jednak coś się dzieje. Po tajemniczym górnym przejściu przemieszcza się tylko Zły. Oddzielona kratą przestrzeń to zarazem więzienie i punkt obserwacyjny głównego bohatera, pozornie dostępna, jest w rzeczywistości nieosiągalna dla pozostałych postaci.

W tyle znajduje się ceglasta ściana - jej drobna faktura wygląda niepokojąco na tle solidnej konstrukcji. Cegły dają świetną fakturę pod komiksowe projekcje, które wyglądają na niej jak zbudowane z klocków lego. Całość u warszawiaków od razu budzi skojarzenie z Pragą (dzielnicą, na której jako jedynej zachowały się XIX-wieczne kamienice). Przestrzeń jest więc dyskretnym znakiem statusu społecznego bohaterów.

Stworzone przez Agnieszkę Kaczyńską kostiumy zaskakują dbałością o detal. Niektóre kreacje damskie wyglądają jak żywcem wyjęte z żurnala mody z ówczesnych lat. Oko przyciągają koronki wystające spod wzorzystych sukienek. Podobnie autentyczne historycznie są męskie płaszcze ortalionowe. Nie zabrakło również troski o rekwizyty - kobiety palą papierosy z długich fifek, lampka w pokoju Olimpii Szuwar przypomina bogactwem formy jej strojny kapelusz. Taki kostiumowy konkret jest dobrym uzupełnieniem uniwersalnej i minimalistycznej scenografii.

Problem współistnienia na niewielkiej przestrzeni kilkunastu aktorów rozwiązuje scena obrotowa. Tempo jej ruchu jest zmienne. Gdy przyspiesza - możemy tylko rzucić okiem na rozmieszczonych w pozornym chaosie aktorów, tworzymy w głowie ogólny obraz. Gdy zwalnia - przyglądamy się detalom lub np. oglądamy bójkę w technice slow motion. Twórcy manipulują percepcją widza, upodabniają ją do filmowej. Z filmem kojarzy się też wielki reflektor umieszczony z przodu sceny. Zdaje się symbolizować warsztatowość procesu twórczego. Jakby sceny, które widzimy, tworzyły się na żywo, a oko widza było rejestrującą je kamerą. Aktorzy reflektor traktują jednak umownie i ogrywają w teatralny sposób, gasząc na przykład jak świeczkę. Ponadto często to, co powie postać, aktor szepce sobie "na stronie", sugerując, że to jedynie próba. Dym, nie tylko papierosowy, i fabuła kryminalna - nawiązują do estetyki kina noir z lat 50.

W spektaklu lekkość i szkicowość, która na początku wydaje się określoną strategią, zdecydowanie zbyt często niepostrzeżenie przechodzi w pastisz. Postaci przeradzają się w swoje karykatury - tak uzyskiwana groteskowość wypada blado i żałośnie na tle podniośle-tajemniczych fragmentów książki Tyrmanda. Spektakl w całości traci wówczas na powadze. Widz nie ma szans się przestraszyć, choć tego oczekiwać by mógł od kryminału. Aż wstyd byłoby wzruszać się przerysowaną do granic możliwości historią miłosną. Zaśmiać się? Prędzej kilka dobrych razy serdecznie uśmiechnąć. Przez ten brak reżyserskiego zdecydowania, w którą stronę poprowadzić estetycznie sztukę, całość robi się miałka i rozmywa się gdzieś pomiędzy zgrabną kokieterią Olimpii Szuwar (Agnieszka Krukówka), a mało przejmującymi groźbami Filipa Merynosa (Dariusz Siastacz).

Mam wrażenie, iż ten efekt uboczny, jakim jest śmieszność, ma swoje przyczyny dużo głębiej - w braku solidnej refleksji reżyserskiej nad tym, kim jest zły - kim był w czasach Tyrmanda i kim może być współcześnie. Jaki efekt poprzez wystawieniem "Złego" chciał uzyskać Buchwald? Spektakl nie porusza tak naprawdę żadnego problemu - raczej przedstawia, ilustruje (często w bardzo pomysłowy sposób) strony książki Tyrmanda, bez ich głębszej interpretacji. Mnie najbardziej razi mierność psychologiczna bohaterów powieści - są albo dobrzy, albo źli (oprócz samego Złego, który jednak jest ambiwalentny bardziej poprzez swoje położenie wobec ówczesnej władzy, niż przez sam profil psychologiczny). W czasach Tyrmanda mogło to być, służące stworzeniu postaci wyraźnie kontrastowych - pionków ułatwiających zbudowanie szachownicy, w której samymi graczami - manipulatorami byłaby PRL-owska władza. Buchwald miał świetną okazję, by pogłębić portrety psychologiczne. Jednak w sztuce na deskach Powszechnego postaciom wyraźnie czegoś brakuje - charakteru. Są płytcy, nieciekawi. Jedyną ratującą je siłą jest aktorstwo. Dzięki aktorom nabierają wyrazistości. Jednak jest to wyrazistość komiksowa - płytka i przerysowana w formie. Taki też chyba status ma sam Zły. Jest kimś na kształt komiksowego, popkulturowego superbohatera, przemierzającego miasto w poszukiwaniu zemsty za niewinne ofiary mafii warszawskiej. Ten trop potwierdzić mogą stricte komiksowe, czarno-białe projekcje (autorstwa Piotra Gorzkowskiego i Marka Oleksickiego), puszczane na tylnej, ceglastej ścianie scenografii. Niczym z "Sin city" Rodriqueza. Ciekawe spojrzenie na mit polskiego, PRL-owskiego bohatera, a nawet na polską martyrologię. Szkoda jednak, że niedopieszczone, pozostawione samemu sobie, nie zostało w żaden sposób obalone, czy zdekonstruowane.

Jan Buchwald sprawnie połączył wszystkie elementy sztuki teatralnej - choreografię, scenografię, światło. Dobrze obsadził role. Spektakl zdaje się stworzony dla starszej publiczności, której wspomnienia zakotwiczone są w PRL-owskiej Warszawie i która nie szuka w teatrze eksperymentu, a dobrze spojonej i zagranej historii, nie mającej ambicji zmiany oblicza teatru, dekonstrukcji i rekonstrukcji polskiej historii czy mitów narodowościowych. Jednak czy to źle, iż sprawnie działają artyści, tacy jak Jan Buchwald, czy Wojciech Tomczyk, którzy, choć nie wychodzą daleko poza treść książki, potrafią trafnie i pięknie zilustrować ją językiem teatralnym? Być może jest to piece bien faite XXI wieku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji