Artykuły

Podwójne rozczarowanie

XXXV Kaliskie Spotkania Teatralne podsumowuje Bożena Szal-Truszkowska w Ziemi Kaliskiej, Gazecie Poznańskiej.

Podwójne rozczarowanie. Tak najkrócej można by określić odczucia kaliszan, związane z tegorocznym festiwalem teatralnym. Pierwsze rozczarowanie przyniósł już sam program 45 KST, w którym znalazły się przede wszystkim przedstawienia nowatorskie, eksperymentalne, przemawiające nowym językiem scenicznym. A gwoździem do trumny okazał się werdykt jury, który rozczarował nie tylko widownię, ale także sporą grupę recenzentów pilnie obserwujących majowe konfrontacje nad Prosną.

Stary i młody teatr

Dla tradycyjnej kaliskiej widowni, która przez lata oglądała w Kaliszu najlepsze spektakle renomowanych teatrów z całej Polski, tegoroczna oferta repertuarowa nie mogła być atrakcyjna. Zabrakło w niej dobrych profesjonalnych przestawień, zabrakło ukochanych przez kaliszan "gwiazd", a nawet serialowych "gwiazdeczek". Wielu wiernych teatromanów z góry zrezygnowało z udziału w festiwalu. Nieliczni próbowali nawet poznać ów modny "nowy język", ale zbyt często wychodzili z teatru zdegustowani.

Ich miejsce na widowni zajęła więc młodzież, ale i ona nie przejawiała większego entuzjazmu. Nie było w tym foku ani spontanicznych braw, ani owacji na stojąco. Zdarzały się za to reakcje, świadczące o kompletnym niezrozumieniu tego, co się działo na scenie. O tym, że teatr młodych twórców okazał się mało czytelny także dla młodego pokolenia, świadczyły wymownie wypowiedzi widzów, jakie sumiennie publikowała po każdym spektaklu niezawodna "Garderoba". I właśnie na łamach tej młodzieżowej gazetki Waldemar Śmigasiewicz, twórca najlepszego szkolnego spektaklu - "Ślubu" Gombrowicza w wykonaniu Akademii Teatralnej w Warszawie - wygłosił proste i mądre słowa: Ja nie rozróżniam podziału na teatr młody i stary. Dla mnie teatr jest albo dobry albo zły...

Złe czasy dla aktorów

To wszystko nie oznacza jednak, że festiwal był od początku do końca zły. Na pewno był ciekawy jako przegląd nowych nurtów w teatrze, choć z niektórych pozycji można było spokojnie zrezygnować. Pojawiły się też widowiska bardzo interesujące, jak .... córka Fizdjeki" wg. Witkacego w reżyserii Jana Klaty (Teatr z Wałbrzycha), "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka (Teatr z Legnicy) czy "Wybrani" wg. Geneta w reżyserii Agaty Dudy-Gracz (Teatr z Kalisza). Tyle tylko, że o ich sile decydowała głównie wyobraźnia reżyserów a nie sztuka aktorska, która ma być wyznacznikiem kaliskiego festiwalu. Te dwa żywioły udało się pogodzić chyba tylko w oryginalnym "Merlinie" (Teatr Narodowy z Warszawy) i uroczych "Szelmostwach Skapena" (Montownia z Warszawy). A szersze pole do popisu mieli jedynie aktorzy w "Śmierci komiwojażera" (Teatr Jaracza z Łodzi).

Kaliski przegląd uświadamia jedną smutną prawdę, że nastały znów złe czasy dla aktorów. W teatrze zdominowanym przez reżyserów ich rola stała się podrzędna. Mało tego, nikt już nie ceni na scenie dobrego warsztatu. Aktorów mogą więc z powodzeniem zastąpić bezrobotni, a nawet dzieci. Normą stało się ogrywanie własnej "prywatności", a więc codzienne zachowania, mamrotanie pod nosem itp. grymasy. W czym zdecydowanie przodują dyplomanci szkoły krakowskiej. A usłużni krytycy określają to wszystko - bardzo ładnie - jako "nową wrażliwość".

Sprzedany festiwal?

Napisałam kilka dni temu, że nie zazdroszczę jurorom, którym przyszło oceniać sztukę aktorską w tego typu przedstawieniach. Teraz dodam tylko tyle, że ich kompletnie nie rozumiem. Wyłuskali wprawdzie z festiwalowych prezentacji kilka ciekawych ról, choć paru innych nie dostrzegli (m.in. znakomitej pracy zespołowej Montowni czy świetnej Kingi Preis we wrocławskim spektaklu "Woyzek"). Grzech główny popełnili jednak, przyznając najwięcej nagród - łącznie z Grand Prix 45 KST - aktorom z Teatru J. Kochanowskiego w Opolu.

Opolska inscenizacja "Makbeta" w reżyserii Mai Kleczewskiej sprowadza szekspirowską tragedię do historyjki o mafijnych porachunkach w Wołominie czy Pruszkowie. Odwołując się do aluzji czy wręcz cytatów z pop-kultury głównie filmowej, tu niestety odtwarzanych z pełnym realizmem (nawet w scenach mordów czy gwałtów), epatuje przede wszystkim brutalnością, wulgarnością, wyuzdaniem. Obrońcy tej sztuki utrzymują, iż miała być ona krytyką kultury masowej. Sądząc po odbiorze, raczej schlebia pospolitym gustom. (Nawet jedna z pań jurorek, oglądając to widowisko, wdzięcznie podrygiwała na siedzeniu.) Czemu ma więc służyć promowanie takiej tandety?

Trudno się więc dziwić, że w kuluarach festiwalowych rozeszła się plotka o "sprzedanym festiwalu". Skoro sprzedaje się mecze piłkarskie, można sprzedać i festiwal...

Na zdjęciu: "Szelmostwa Skapena", Teatr Montownia, Warszawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji