Artykuły

Nadwyżka prawdy. O aktorstwie Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik

Nie gra w telewizji, praktycznie nie występuje w kinie, jej nazwiska nie znają amatorzy prasowych kronik towarzyskich i internetowych portali. A jednak kiedy w Starym Teatrze pojawia się zapowiedź nowego przedstawienia, odruchowo sprawdzam, czy w obsadzie będzie Hajewska-Krzysztofik. Nie ja jeden - pisze Łukasz Maciejewski w Teatrze.

1.

Mistrzyni aktorskiego dysonansu. Ta drobna, krucha kobieta, z charakterystycznym nieśmiałym uśmiechem, jest najczęściej obsadzana w rolach skomplikowanych psychologicznie, gra bohaterki destrukcyjne. Ale potrafi być również zabawna. Albo oschła. Potrafi wszystko. Nawet jeżeli materiał literacki jest błahy lub oczywisty, Hajewska wzbogaca rolę elementami, które zaprzeczają powierzchownym interpretacjom. Jako Dupa w "Krumie" w reżyserii Warlikowskiego, inaczej niż w dramacie Levina, była nie tyle wulgarna, co wzruszająca. Z kolei w roli skrzywdzonej przez ludzi i los Niobe Queck w Brechtowskiej "Piekarni" w reżyserii Wojtka Klemma wcale nie litowała się nad swoją postacią.

W niedawnej "Mewie" Pawła Miśkiewicza w Starym nie słychać krzyku ptaków, nie ma jeziora ani dworu Sorina. Scenografia Barbary Hanickiej ogranicza przestrzeń do niezbędnego minimum. Proste, drewniane krzesełka, w tle brzezina, a na scenie biel śniegu, który jest tylko puchem. Jak życie. Miśkiewicz powtarza niektóre Czechowowskie wątki, rezygnując z pozostałych, w tekst dramatu zostały natomiast wplecione słynne kadencje z "Płatonowa" i "Wujaszka Wani". Filarem przedstawienia jest jednak postać Niny w interpretacji Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik. Pomysł, żeby rolę egzaltowanej, wrażliwej dziewczyny powierzyć artystce z tak ogromnym doświadczeniem, wydawał się ryzykowny. Rozumiem jednak intencje Miśkiewicza - aktorstwo unieważnia wiek. Nina, aktorka marząca o wielkich rolach i wspaniałych romansach, przeżywa wszystko w przyspieszeniu. To, co ważne, wydarza się jednocześnie: wielkie dramaty i erotyczne spełnienie, młodość i dojrzałość. Nina Hajewskiej-Krzysztofik, ubrana w śnieżnobiały kostium Ofelii po przejściach, a następnie wzmocniona o atrybuty Gertrudy (trampki zastępują czerwone szpilki), spokojnym, budzącym poczcie bezpieczeństwa głosem opowiada o rozmiarach klęski bohaterki. Lepiej wszystko się zapowiadało. Świat miał być piękniejszy. Przyszłość łaskawsza. Żaden wielki projekt jednak się nie spełnił. W efekcie zostaje tylko pamięć kilku przedmiotów. Długi, miłosny list, różowy kostium baletnicy i rozpaczliwie samotna mewa, leżąca na środku sceny. Ptak jest jednak martwy. Krzyk Niny bezgłośny. To szept rozpaczy.

2.

Jest ulubioną aktorką Krystiana Lupy i Krzysztofa Warlikowskiego, występowała w spektaklach Wajdy, Miśkiewicza, Jarzyny. U Jarockiego grała Helenkę i Dziewkę Bosą w "Grzebaniu", u Grzegorzewskiego - Panią Rollison w "Dziadach" - dwunastu improwizacjach, u Bradeckiego - Rosalindę w "Jak wam się podoba", u Zioły - Sonię w "Wujaszku Wani". Wspaniała kariera, imponujący zestaw nazwisk, a przecież nic tego nie zapowiadało. Debiutowała wprawdzie brawurową rolą Małgorzaty w "Iwonie, księżniczce Burgunda" w Teatrze Ludowym, ale reżyserskie nieudolności Jerzego Stuhra oraz tandetne umizgi pod adresem publiczności sprawiły, że świetna rola Hajewskiej została przytłoczona nadmiarem tak zwanych efektownych pomysłów.

Przez kilka lat, w Starym Teatrze - gdzie z małą przerwą pracuje od 1988 roku - grywała głównie epizody. Wspomina to z uśmiechem: "W Starym debiutowałam w spektaklu >Słuchaj, Izraelu!< Sity w reżyserii Jerzego Jarockiego. W czterogodzinnym spektaklu miałam do powiedzenia jedno zdanie: Kara Boża na niego. Zawsze było źle, za każdym razem, przez kilka miesięcy prób. W pewnym momencie uznałam, że popadam w jakiś obłęd, bo zaczęłam kryć się, uciekać, kiedy widziałam, że nadchodzi Jarocki. Myślę, że właśnie wtedy perfekcyjnie poznałam budynek Starego, wiedziałam, którędy należy uciekać, żeby przypadkiem nie spotkać się z Jarockim. Codziennie szłam do teatru z bijącym sercem, tak bardzo bałam się reżysera. A potem nieoczekiwanie Jerzy Jarocki zaproponował mi w tym samym spektaklu zastępstwo za Teresę Budzisz-Krzyżanowską. Nie mogłam uwierzyć, że człowiek, który doprowadził mnie na skraj depresji za jedno źle podane zdanie, teraz powierza mi tak piękną i ważną rolę. Nie rozumiałam tego wtedy, dzisiaj wiem, że Jarocki testował po prostu moją wytrzymałość. Wytrzymałam".

3.

Na dobre jej kariera zaczęła się w momencie spotkania z Krystianem Lupą. W teatrze Lupy aktorka zagrała wiele ważnych ról. Od Fieni w "Braciach Karamazow" Dostojewskiego, poprzez Matkę w "Maltem" Rilkego, Ritter w "Rodzeństwie" Bernharda, Elżbietę w "Zaratustrze" Nietzschego/Schleefa, po Vivę w "Factory 2".

W teatrze Lupy jej bohaterki są najczęściej niespokojne, celebrują fizyczne ułomności - zgarbioną sylwetkę albo matowy, chropowaty głos. Połamane i smutne, pełne miłości do mężczyzn i świata, pragnące uczuć i pozbawione wzajemności, stają się ikonami pewnej postawy. Sublimacją depresji, uwzniośleniem bólu. Pierwszą rolą Hajewskiej w teatrze Lupy była Fienia w "Braciach Karamazow" w 1990 roku, rok później zagrała w "Maltem" według prozy Rilkego. Dla aktorki, która podczas studiów słyszała często, że czeka ją trudny los charakterystycznych statystek albo udział w rodzajowych komediach, spotkanie z Lupą było przełomem. Reżyser trafnie wyczuł, że oryginalność tej artystki wynika z paradoksalnej dysproporcji pomiędzy jej fizycznością a wnętrzem. W "Maltem" była bytem jak gdyby pozamaterialnym. "Malte to fascynująca podróż - wspomina dzisiaj. Jeżeli próbuję komuś opowiedzieć, jaki był ten spektakl, to sama już nie wiem, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Zagraliśmy przedstawienie raptem kilka razy. Prawie nikt tego nie widział. Została legenda".

Dzisiaj dla Lupy ciągła obecność aktorki w jego teamie stanowi również rodzaj wentylu bezpieczeństwa. Nieco starsza od większości aktualnych partnerów reżysera, nie oponuje przeciwko przenoszeniu tradycyjnej biegłości warsztatowej na poziom ryzykownej pracy laboratoryjnej, w ramach której - jak to miało miejsce w "Factory 2" - aktor musi zrezygnować z dotychczasowych przyzwyczajeń scenicznych na rzecz niepewnego eksperymentu. Hajewska-Krzysztofik nie buntuje się przeciwko nowemu. Lubi ostre kolory, przerysowania, nieobce są jej nawet emocjonalne obnażenia. Oczywiście, taka operacja na żywym organizmie jest zawsze bolesna, ale, zdaniem aktorki, ostateczny artystyczny efekt kolejnego spotkania z Lupą przesądza o sensie ryzyka.

4.

W powszechnej opinii jej życiową kreacją w teatrze Lupy była Konradowa w "Kalkwerku" Bernharda. "Dziwny spektakl - wspomina. - Słyszałam o nim różne rzeczy - że było to pierwsze ważne przedstawienie w czyimś życiu, albo że dzięki "Kalkwerkowi" ktoś zdawał na wydział reżyserski, teatrologiczny, aktorski. Niedawno, w Poznaniu, w jakimś nietypowym lokalu, gdzieś między piątą a szóstą rano, podszedł do mnie młody człowiek o niebezpiecznym wyglądzie. Trochę się przestraszyłam i różne rzeczy przyszły mi do głowy, a on przypatrzył mi się uważnie, raz, drugi, trzeci i powiedział: Konradowa OK. Nie wierzyłam własnym uszom. Do dzisiaj nie wierzę".

Kiedy w 2003 roku, po sześciu latach przerwy, "Kalkwerk" wrócił na afisz Starego, aktorka była zaskoczona: "Pomyślałam, że ktoś chyba oszalał. Próby zaczęliśmy dosłownie kilka dni przed premierą po latach i okazało się, że pamiętałam wszystko, cały spektakl był we mnie. Nic nie trzeba było wyjaśniać. Próby polegały raczej na stopniowym przypominaniu sobie emocji, zależności pomiędzy bohaterami. Przez wszystkie te lata, kiedy nie graliśmy "Kalkwerku", zapomniałam już, ile wysiłku kosztuje mnie wstawanie z łóżka, albo scena zapudrowania. Po spektaklu moja dusza lewituje, ale ciało krzyczy z bólu".

Poza "Kalkwerkiem" największym sukcesem duetu jest utrzymujące się ciągle na afiszu "Rodzeństwo" Bernharda. Premiera tego spektaklu odbyła się w październiku 1996 roku, siedem lat później przedstawienie zostało wznowione. Po raz pierwszy oglądałem "Rodzeństwo" wiele lat temu, jeszcze na studiach. Zupełnie inaczej odebrałem i zapamiętałem ten spektakl. Należał on do nieco mniej cenionych prac Lupy, zdecydowanie ginął w cieniu "Lunatyków", "Kalkwerku" czy wznowionych "Braci Karamazow". "Jest zbyt tradycyjne, akademickie" - pisali entuzjaści wywrotowych spektakli reżysera. "To bzdura w pięknej oprawie" - dodawali oponenci. Obejrzane dzisiaj, wydaje się przede wszystkim świadectwem dojrzałej artystycznej wizji reżysera i jego zachwycających aktorów. "Wybitna aktorka. Pełna dramatycznego wyrazu, tajemnicza. W Europie są jednak wspaniali aktorzy" - zachwycał się niegdyś rolą Hajewskiej-Krzysztofik Giorgio Strehler. Nic się nie zmieniło...

Lupa jest wprawdzie kimś zupełnie innym niż piętnaście lat temu. Piotr Skiba w roli filozofa Voss Ludwika nie jest już eterycznym, złośliwym chłopcem, tylko zmęczonym, przedwcześnie postarzałym, kapryśnym mężczyzną. Aktorki Dene i Ritter, grane przez Agnieszkę Mandat i właśnie Hajewską-Krzysztofik, sfrustrowane siostry bohatera, nie są postaciami, które stać na odmianę losu. Ich postawa wyraża jedynie apatię i rezygnację. Za dużo przeżyły, straciły złudzenia, a cokolwiek się jeszcze wydarzy (Ritter ma w przyszłym sezonie grać "w Szekspirze"), będzie jedynie cieniem projekcji i marzeń sprzed lat.

Zmieniła się także wymowa spektaklu. W połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku "Rodzeństwo" było odbierane przede wszystkim jako ponura wizja chorobliwej żądzy życia w perspektywie więdnącej, znaczonej tradycją i rytuałami egzystencji. Dzisiaj to spektakl o rodzinnej opresji. Chodzi o kompleks genów: starcie z wiecznymi matkami, ojcami, siostrami i babkami, którzy naznaczają kolejne pokolenia sprytem, złośliwością i konwenansem.

Oglądamy świat, który zastał się w sobie. Tapety nie są zmieniane od dziesięcioleci. W centrum sceny długi stół, dalej kredens, wersalki, stare malowidła. Oraz dwie kobiety, które zawsze były stare, od najwcześniejszych lat. Siostry, niespełnione aktorki, łączy miłość do brata, filozofa-fantasty (postać była wzorowana na Ludwigu Wittgensteinie), tworzącego kolejne niezrozumiałe "traktaty". Miłość sióstr jest perwersyjna, przypomina zapleśniałe miejsce, w którym tkwią - ma odcień kazirodczego udręczenia. Siostry niecierpliwie czekają z kolacją na Ludwika, przygotowują posiłek, starannie układają sztućce, kiedy wędrują do kuchni, słyszymy odgłosy ich sprzeczek. Hajewska-Krzysztofik w roli Ritter pozornie jest najbardziej wyemancypowana i samodzielna. Pali papierosa za papierosem, trochę się przekomarza, udaje cynizm, ale jest tak samo bezradna i przestraszona jak pozostali mieszkańcy domu-widma. Bohaterka Rodzeństwa źle żyje, nieładnie myśli o innych. Ale przecież w końcu zawsze, po zbyt długim i nazbyt smutnym dniu, przychodzi wyrozumiały wieczór. Odpoczynek. Ritter mówi w finale: "Słyszycie? Pada deszcz. W taką pogodę najlepiej położyć się do łóżka, ale wcześniej kawa". Filiżanki stoją na stole. Każdy usiadł na miejscu. Czujemy błogi aromat. Spokój, uśmiech, wyciszenie.

5.

Obok Krystiana Lupy najważniejszym artystycznym mentorem aktorki jest w ostatnich latach Krzysztof Warlikowski. W jego teatrze aktorka zagrała m.in. Agawe w "Bachantkach", Grace w "Oczyszczonych", Mirandę w "Burzy", Dupę w "Krumie", Klitajmestrę w "(A)polonii".

Spotkali się przypadkowo: "Kiedyś, nagrywając Teatr Telewizji w Warszawie, miałam jeden wolny wieczór i wykorzystałam go teatralnie: wybrałam się do Rozmaitości, żeby zobaczyć "Hamleta" Warlikowskiego. Przemknęłam wtedy Krzyśkowi przed oczami. Po dwóch czy trzech miesiącach Warlikowski zadzwonił do mnie i zaczął bardzo gwałtownie opowiadać o przygotowywanym spektaklu "Bachantki". Nie zrozumiałam zbyt wiele z tego, o czym mi opowiadał: górze Kitajron, bachantkach, bachanaliach. Wszystko zlewało się w jedną wielką magmę. Zaproponował mi rolę Agawe, ale do Warszawy jechałam bez wielkich nadziei, sądząc, że nie jestem dostatecznie wykształcona jak na tak zawiłą rolę, ale już w trakcie spotkania z Krzysztofem zrozumiałam, że był zwyczajnie zdenerwowany i bardzo chciał, żebym zgodziła się z nim pracować. Myślę, że gdyby nie to, co potem wytworzyło się między nami: przedziwna więź i wiara z jego strony, że potrafię sprostać wyzwaniom aż tak karkołomnym, przypuszczalnie nigdy bym się na taką aktorską odwagę nie zdobyła. Przy "Oczyszczonych" i "Burzy" chyba po raz pierwszy w życiu stałam się do tego stopnia pewna swoich racji. Byłam partnerem w rozmowie, nie tyko naczyniem".

W "Bachantkach" Agawe pojawia się dopiero w ostatnich minutach przedstawienia. Wbiega na scenę z łupem. Zamiast tyrsu dźwiga pniak drzewa. Główną zdobycz, głowę syna zawiniętą w płótno, trzyma przywiązaną na wysokości łona. Mówi, że to głowa lwa. Jeszcze niczego nie podejrzewa, jest wyzywająca - zmierzwione, skołtunione włosy, niedbale zaplecione w setki warkoczyków, pokrwawiona, w podartej sukni. Agawe obwieszcza w dionizyjskim szale: "Pokonałam lwa". Półleżąc, wyciągnięta na stole, okalając nogami pień sosny, dostrzega Kadmosa, ubranego w czerwoną kurtkę Penteusza i Dionizosa. Za chwilę wszystko zrozumie. To nie lwa zabiła, zamordowała własne dziecko. Wyje - tym razem już nie z ekstazy, lecz z rozpaczy. Kadmos przyniósł ze sobą dwa wiadra. Kobieta wylewa ich zawartość - ludzkie wnętrzności. Zabija po raz kolejny...

W przywoływanym już "Krumie" Levina jej bohaterka, wywiedziona trochę z filmów Almodóvara (a na pewno ubrana jak jedna z Almodóvarowskich ikon, Rossy de Palma), trochę z fotografii Davida LaChapelle'a, była najbardziej wartościową "pupą" całej Levinowskiej menażerii. Mówiąc: "jestem wprawdzie brzydka, ale za to wesoła", swoim szorstkim sercem rozbrajała serca widowni. W "Burzy" Szekspira była nietypową Mirandą, zbuntowaną dziewczyną zasłaniającą twarz czerwonymi włosami. Kiedy zaś zagrała u Warlikowskiego wyzbywającą się kobiecości, doszywającą sobie genitalia brata, transseksualną Grace w kultowych "Oczyszczonych" według Kane, wszyscy czuliśmy się oczyszczeni.

6.

W nielicznych wywiadach aktorka powtarza, że drażni ją głupota, nieprzygotowanie reżysera, banał spostrzeżeń. dlatego jeżeli w ogóle można mówić o słabszych rolach aktorki, będą to zawsze te propozycje, w których reżyserskie ego zdominowało aktorską cierpliwość. Dobrym przykładem jest Hakate w "2007: Macbeth" Szekspira. W minoderyjnym spektaklu Jarzyny Hekate (zamiast czarownic) pojawiała się najpierw jako Arabka, potem jako dziecko Banka, w końcu wiedźmowaty doktor z zapudrowaną twarzą. Tak obsadzona, Hajewska- Krzysztofik była trochę bohaterką taniego horroru, trochę prasowego reportażu, najmniej postacią z dramatu Szekspira. To nie mogło się udać.

Pierwsze spotkanie aktorki z Mają Kleczewską także nie należało do udanych. Kleczewska przygotowywała w Krakowie Sen nocy letniej, w którym Hajewska-Krzysztofik miała zagrać Hipolitę. "W Śnie długo męczyłam się z pierwszą sceną - wspomina. - Powiedziałam: Jeżeli tego nie zrozumiem, na pewno nie pójdę ani kroku dalej. Na próbach bywałam tyranem i potworem, ale robiłam to wszystko tylko po to, żeby potem uczciwie wychodzić na scenę z pełną świadomością, kogo gram. Nasze spięcia okazały się twórcze, ale myślę, że co najmniej kilka razy doprowadziłam Majkę do szału. Że przeszła ze mną przez piekło. I nawzajem".

Scena, o której wspomina aktorka, była najważniejszym momentem przedstawienia. Helena opuszkami palców dotyka szklanej ściany, za którą dostrzega Demetriusza, podczas gdy na designerskiej kanapie nieruchomo siedzi Hipolita. Twarz aktorki jest niema. Żadnego grymasu, żadnej emocji, wyłącznie powłoka - kosmetyki. Hipolita nie patrzy na Tezeusza, który rozparty w fotelu sączy alkohol, nie widzi całujących się Lizandra i Hermii, nie zauważa również Filostratesa głaszczącego wielką, dmuchaną lalkę z sex shopu. Celebruje trwanie, czaruje sceniczny moment, przetrzymuje chwilę - prawie do nieskończoności. W końcu Tezeusz podchodzi do Hipolity, delikatnie kąsa ją w szyję. Pocałunek jest perwersją. Elegancko ubrana kobieta wciąż jednak milczy, nie reaguje na pieszczotę. Wygląda jak manekin, jak ożywiona lala Filostratesa, której nakazano grać rolę damy. Tezeusz - z rozpaczy, ze złości - zrywa wtedy sznur pereł z szyi niemego bóstwa. Koraliki toczą się po scenie. Zostawia sztuczną lalkę i skamle o perłę miłości sztucznego człowieka. Hipolita patrzy na to bezradnie. Doskonale wie, że zwierzęce umizgi Filostratesa to tylko chuć, nie uczucie. Perły są sztuczne, a sztuczna miłość i szczęście są towarem, który można kupić w sex shopie. Lepiej zatem milczeć.

7.

Bohaterki Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik balansują pomiędzy skrajnościami. Wyjątkowość talentu aktorki polega jednak na tym, że owe skrajne stany emocjonalne potrafi ona ukazywać bezwiednie. Niezależnie, czy jak w "(A)pollonii" płacze łzami antycznych ikon filtrowanych przez brutalny komiks, czy jak w "Zaratustrze" mokrą gąbką w skupieniu obmywa ciało swojego chorego brata, Fryderyka Nietzschego, aktorka nie udaje depresji, nie gra obsesji - po prostu jest. Wierzymy w każdy gest, który wykonuje, w każde słowo, które wypowiada. Haja to prawda.

Wszystkie wypowiedzi Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik pochodzą z moich rozmów z aktorką.

***

Łukasz Maciejewski - filmoznawca, dziennikarz, krytyk, współpracownik nFilmHD i HBO. Publikuje m.in. w "Tygodniku Powszechnym", "Filmie" i "Kwartalniku Filmowym". Współautor kilkunastu książek. W 2009 roku opublikował tom wywiadów Przygoda myśli, a w 2010 - album Opera Krakowska - spełnione marzenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji