Artykuły

"Kobiety jako ludzie"

Hu:r kobjet wydaje się grupą osób bez właściwości. Doznaję nagłego objawienia. Kobiety na scenie to... ludzie. Zwykli ludzie. Bohater zbiorowy na miarę naszych czasów. Ubrany na lekcję jogi... - pisze Mirosław Kocur po spektaklu "Magnificat" w wykonaniu Chóru Kobiet.

Piękni warszawiacy tłoczą się w niewielkim lobby Instytutu Teatralnego. Zostali zaproszeni na nową premierę hu:ru kobiet (pisownia oryginalna). Tłoczą się przy wejściu, bo miejsca są nienumerowane, a widownia zbyt mała, by pomieścić wszystkich chętnych. Każdy z gości wyraźnie, acz zwykle w sposób wielce stonowany, podkreśla własną odrębność. Młode panie eksponują cudne nogi na wysokich obcasach. Starsze sygnalizują głębię własnych wnętrz kreatywnością image'u. Panowie, często modnie niedogoleni, demonstrują niezależność, głównie finansową. Chór widzów mieni się osobowościami i kostiumami.

Nikt nie opuszcza strategicznego miejsca przy drzwiach na widownię, pomimo delikatnych sugestii malowniczego pana "bramkowego" ogłaszającego dziesięciominutowe opóźnienie. Na tę wiadomość chór widzów ożywia się i jeszcze bardziej stłacza. Każdy mówi teraz głośniej. Po dziesięciu minutach muzyka w lobby sięga wspaniałego crescendo. I wtedy drzwi na widownię zostają otwarte. Chór pięknych widzów zasiada naprzeciw stojącego na scenie hu:ru kobjet. Wrażenie jest piorunujące.

Hu:r kobjet to dwadzieścia pięć pań, w różnym wieku, boso, bez makijażu, w luźnych, uniseksowych ubiorach, używanych do jogi lub na próbę w teatrze. Kostiumy skutecznie neutralizują płeć. W przeciwieństwie do chóru widzów, w którym każdy wyraziście i z pełną świadomością performuje/konstruuje swój gender, hu:r kobjet wydaje się grupą osób bez właściwości. Doznaję nagłego objawienia. Kobiety na scenie to... ludzie. Zwykli ludzie. Bohater zbiorowy na miarę naszych czasów. Ubrany na lekcję jogi...

Neutralność wyglądu zewnętrznego umożliwia performerkom zaskakująco bogate transformacje. Kolejne cytaty muzyczne błyskawicznie przemieniają wykonawczynie w konkretne postaci, często znane z kultury masowej. Nikt jednak nie jest w tym hu:rze koryfeuszem, nikt się nie wyróżnia. Dwadzieścia pięć kobiet tworzy jeden żywy organizm. Gwiazdą spektaklu jest reżyserka i autorka tekstów, Marta Górnicka. Dyryguje hu:rem z pierwszego rzędu widowni, ale od publiczności wyraźnie się izoluje. Przebywa w sferze liminalnej, pomiędzy światem widzów i światem kobiet...

Górnicka to szamanka. Podczas przedstawienia wpada w trans. Tańczy swoje dyrygowanie, wymachując kończynami, kucając, sapiąc, śpiewając, podskakując. Siedzę tuż obok. Nawet podczas spektakli Grotowskiego nie doświadczyłem takiego bezpośredniego obcowania ze sztuką. Dłonie Górnickiej fruwają kilka centymetrów od mojej twarzy, ona sama, w kusej sukieneczce, przechyla się tuż koło mnie i syczy, a hu:r kobjet reaguje błyskawicznie i perfekcyjnie, wzmacniając każdy sygnał szamanki. Jakby się Górnicka zwielokrotniała...

Minimalistyczna choreografia sprowadza się do serii statycznych układów grupowych, które mają ułatwić precyzyjną artykulację słów, recytowanych na różne głosy i rytmy. Hu:r kobjet przypomina często szwadron idący do ataku. Poszczególne "kompozycje" wieńczy niekiedy crescendo, podczas którego dwadzieścia pięć kobiet staje tuż przed widownią i wrzeszczy nam prosto w twarz zapętlone w fugę słowa, zwykle ważkie. Zaczynają widowisko od szeptania zdrowasiek, a kończą na pięknie wyśpiewanym Magnificat. W tych ramach pojawiają się cytaty z Biblii i literatury współczesnej, przepisy kulinarne, fragmenty modlitw i popularnych przebojów.

Libretto dekonstruuje wizerunek Dziewicy Maryi jako modelu macierzyństwa i źródła tożsamości. W naszym kraju wielu smutnych panów i wiele jeszcze smutniejszych pań wciąż nie może się od tej wizji uwolnić i uznaje Matkę Boga za wzorzec dla polskiej kobiecości. Na Krakowskim Przedmieściu dwie godziny przed premierą hu:ru kobjet odbywało się rytualne zaklinanie rzeczywistości i kobieta przy mikrofonie nawoływała inne kobiety do nieustawania w rodzeniu dzieci, bo w naszych "ciemnych czasach" przydałby się nowy Zbawiciel - oczywiście rodzaju męskiego. W innym miejscu stolicy tzw. obywatele zwierali tymczasem szyki, żeby wprowadzić w Polsce prawo dopuszczające mordowanie kobiet podczas porodów, jeśli ich dalsze życie mogłoby zagrozić płodowi (nie daj Boże rodzaju męskiego).

Hu:r kobjet głośno, inteligentnie i z poczuciem humoru użycza głosu kobiecie, która nie chce być zredukowana do własnej cielesności i nie godzi się na odgrywanie obcych skryptów. Tą kobietą jest oczywiście szamanka Górnicka. To jej głos, wzmacniany kolumnami głosowymi performerek na scenie - jak podczas rockowego koncertu - odważnie i bezlitośnie demoluje szowinistyczne fundamenty naszej rodzimej kultury. Recytacje, śpiewy, sapania, okrzyki tworzą rewelacyjne oratorium, rozpisane - z wielką wyobraźnią - na dwadzieścia pięć głosów a cappella. Nie ma w tym przedstawieniu zmian świateł, nie ma dźwięków preparowanych elektronicznie, nie ma instrumentów. Ekspresje ciała są zredukowane i poddane surowej dyscyplinie.

Głównym narzędziem do wyrażenia manifestu Górnickiej jest głos. Ale ten głos - pełen ironii i parodii na granicy bluźnierstwa - staje się też pułapką. Górnicka zachwyca, oszałamia, śmieszy, oburza, intryguje i krzyczy. Wszystko to karnie wzmacniają performerki, aż do granic bólu uszów. Artystki są doskonale wytrenowane. Tresura Górnickiej jest swoistą odpowiedzią na tresurę kulturową kobiety "wiecznej dziewicy". W tej swoistej "wojnie tresur" zagubił się głos żywej i prawdziwej kobiety, kobiety pojedynczej. Hu:r kobjet przemienionych w "ludzi" przestał być zbiorem kobiet, a stał się awatarem Górnickiej. Ten awatar oburza się i oskarża, kpi i prowokuje, ale nigdy nie ożywa. Nie staje się Człowiekiem, takim średniowiecznym Każdym. Pozostaje do końca w rzeczywistości wirtualnej. Hu:r kobjet, poprzez siłę swego rażenia i oskarżenia, zbyt doskonale wyartykułowanego, jest zawsze lepszy od chóru przypadkowych widzów, kolorowo i różnorodnie poprzebieranych, ulegających modom i wzruszeniom, nie tak świadomych jak Górnicka.

Po spektaklu piękni widzowie zaproszeni zostają na bankiet. Patio Instytutu Teatralnego zastawiono dyskretnie stołami z wyszukanymi przysmakami. W barwnym tłumie dominuje tęczowy szef Instytutu, w kapeluszu i jasnej, powiewającej koszuli. Perfomerki przebierają się tymczasem z neutralnych kostiumów w ubiory kobiece. Przed wielu laty, kiedy eksplodował radykalny feminizm, oglądałem w San Francisco niezwykłą paradę. Była to demonstracja kobiet, które postanowiły uwolnić się od dominacji męskiego spojrzenia. Swój bunt wyraziły wyglądem. Żadnego makijażu. Żadnych spódniczek. Żadnych pstrokatych kolorów. Żadnych żartów. Każda była w spodniach, większość narzuciła flanelowe koszule. Na swoich ciałach wypisały ważkie zdania. W rezultacie wszystkie

panie wyglądały jednakowo i neutralnie. Tworzyły swoisty hu:r. Parada odbywała się w dzielnicy Castro, czyli w królestwie gejów i lesbijek. Na chodnikach stali młodzi chłopcy, pięknie wystrojeni i wymalowani, wielu z nich było rewelacyjnie ucharakteryzowanych na kobiety. Śmiali się i żartowali, ale z dużym szacunkiem i zrozumieniem odnosili się do flanelowej i śmiertelnie poważnej parady. Przyznam, że po znakomitym występie hu:ru kobjet z ulgą zatraciłem się w kolorowym tłumku wesołej i wyluzowanej publiczności, komentującej z uznaniem spektakl, podczas którego ostro na widownię nakrzyczano.

Mirosław Kocur - kulturoznawca, historyk teatru, reżyser, wykładowca UWr i Wydziału Lalkarskiego wrocławskiej filii PWST w Krakowie. Autor książek Teatr antycznej Grecji (2001) i We władzy teatru. Aktorzy i widzowie w antycznym Rzymie (2005). Ostatnio wydał Drugie narodziny teatru. Performanse mnichów anglosaskich (2010).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji