Artykuły

Publika chwilami ziewała

"Opera za trzy grosze" w reż. Pawła Łysaka w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Anna Tarnowska w Gazecie Wyborczej - Bydgoszcz.

Gdyby Bertolt Brecht w XXI wieku postanowił napisać "Operę za trzy grosze", sztuka niewiele różniłaby się od tej, która powstała przed wiekiem. Europa znów jest w kryzysie, tylko czy to starczy, żeby odkurzać musicale?

Dziś, tak jak przed wiekiem, żeby zarobić, trzeba kombinować, a i tak najlepiej wychodzą ci, którzy umieją żerować na innych. Pod tym względem wybór dzieła Brechta na pierwszą premierę sezonu w Teatrze Polskim w Bydgoszczy świadczy o dobrej intuicji dyrektora sceny i reżysera spektaklu - Pawła Łysaka. Żeby nie było niedomówień, reżyser przenosi nas z lat dwudziestych zeszłego stulecia do dzisiaj poprzez filmowy skrót ze ślubu księcia Williama z Kate Middleton. Spektakl ma budowę klamrową: kończy się obrazem niedawnych zamieszek na ulicach Londynu.

Ale "Opera za trzy grosze" nie bez powodu nosi nazwę musicalu. To songi stanowią trzon Brechtowskiego świata, i na nich budowane powinny być postacie dramatu. Aktorzy Teatru Polskiego nie poradzili sobie z tym zadaniem śpiewająco. Z małymi wyjątkami - na brawa zasługuje Magdalena Łaska w roli Polly Peachum, Jerzy Pożarowski i Małgorzata Trofimiuk, którzy oprócz niezłego wykonania piosenek, lekko i dowcipnie zagrali właścicieli interesu, w którym zarabia się na życie, przebierając biedaków za żebrzące na ulicach kaleki. Zawiódł natomiast Mateusz Łasowski, odtwórca głównej roli (Mackie Majcher), który musicalowym aktorem z pewnością nie jest. Jego śpiewanie niestety przeszkadzało w odbiorze spektaklu. Inna sprawa: podczas śpiewania aktorom siadała dykcja - jeśli ktoś nie znał utworów Kurta Weilla (autor muzyki), mógł mieć kłopoty ze zrozumieniem tekstu. A to przecież głównie w piosenkach zawarta jest ideologiczna warstwa dzieła Brechta. Sytuację ratowała orkiestra, która pod batutą Michała Dobrzyńskiego ożywiała ziewającą momentami publiczność. No i dobrze zagrała też minimalistyczna scenografia Pawła Wodzińskiego, który za pomocą prostych rekwizytów tworzył na zmianę to magazyn, to więzienie, to wreszcie dom publiczny.

W trwającej ponad trzy i pół godziny inscenizacji musicalu pojawiają się naprawdę trafne pomysły jej uwspółcześnienia. Na przykład scena, w której banda londyńskich złodziejaszków przychodzi na wesele herszta ubrana w markowe dresy, przed chwilą skradzione ze sklepu, z przyklejonymi jeszcze metkami. Ale takich pomysłów było zdecydowanie za mało. Za to było wiele scen, w których aktorzy, żeby śpiewać - wypadają z roli.

Spektakl niczego nie odkrywa: pieniądz wciąż rządzi światem, a system społeczny nadal kuleje. Świat się nie zmienił - ale czy to jest wystarczającym powodem, żeby "Operę..." przenosić na deski teatru? Z pewnością tak. Tyle tylko, że dzieło Brechta to spore wyzwanie dla twórców teatralnych. Nasi zaś - mam wrażenie - nie poradzili sobie z nim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji