Artykuły

Prawie na surowo

Weź część wieprzowej szynki od kolana z kością goleniową, gotuj godzinami w lekko osolonej wodzie, aż do miękkości, później wyjmij i piecz w piekarniku, piecz i wciąż polewaj piwem, aż... Jak długo? Przy piątym, szóstym podejściu zaczniesz w ciemno wyczuwać moment, w którym chmielna goryczka, już doszczętnie skruszywszy wszystkie włókna i tłuszcze, z wolna dobierać się zaczyna do kości. To jest ten moment. Siadaj i jedz. I uwierz - ta kompletnie złamana szynka posmakuje ci wyjątkowo, gdy zarazem przeglądał będziesz reprodukcje starych sztychów, przedstawiających podobizny ciemnych demonów.

Jako pilny amator golonki po cygańsku nie mogę się nadziwić głupocie starych grafików, którym diabeł często gęsto kojarzy się z dorodnym wieprzem. Z tępym uporem maniakalnych dewotów sugerują oni, że w mojej chrupiącej cygańskiej śpi demon, a ja przecież wiem, że to absolutna banialuka, wiem, bo mam pewność, że śpi w niej akurat smak Najwyższego - i co mi kto teraz zrobi...

Śmieszne - z powodu byle grafiki bluźnię jak szewc. Ile i czego trzeba, by zacząć wolno schodzić w ciemność? Wystarcza zupełne nic - trzeba tylko być. I wielbić golonkę po cygańsku. A gdy się przerwie żałosny proceder panicznego odczłowieczania ciemności, porzuci całe to mozolne wpychanie jej w Bogu ducha winne bydlęta, albo przystrajanie w idiotyczne rogi, ogony, czarne sierści i kopyta, smarowanie sadzą i spowijanie w woal topionej siarki, gdy się zaprzestanie strachliwego bredzenia o wiedźmach, co się jakimś ciemnym łojem smarują i na sabaty wylatują przez komin, wcześniej mioteł dosiadłszy, wtedy widać, że nic się nie zmienia - ciemność wciąż jest. Rano, w łazience, demon ciepła spoziera z drugiej strony lustra i mruga do ciebie twoją powieką. Pewnie, że to wszystko to dziś już jeden wielki banał, ale cóż z tego, skoro jest to wszystko, co naprawdę jest?

Banalność zła odkryto dawno. I od lat wiadomo, że wystarczy mrugnąć, a później już jakoś leci. Całkiem jak w tych niewiarygodnych płaskich rzeźbach, zrobionych z milionów czarnych, postawionych na sztorc kostek domina. Wystarczy przewrócić pierwszą. W amerykańskim prowincjonalnym Salem, gdzieś dwieście lat temu, pewną młodą kobietę zaczęła zżerać zazdrość. I tyle. Jakoś poleciało. W finale tej nieprawdopodobnie płaskiej historii prawdziwej z inkwizycyjnych szubienic zwisało kilkaset ludzkich ciał. Od rzemyczka - do koniczka, jak powiadają. Ziarnko do ziarnka, zazdrość zmienia się w diabelską pychę zazdrości, zło się pleni, jedna kobieta, wszystkie kobiety, jeden mężczyzna, wszyscy mężczyźni, ciemność popycha ciemność, z czasem nie ma nikogo, kto by nie był obryzgany krwią z zarzynanego na domniemanych sabatach koguta, dewocji zaczyna ściekać z pyska wściekła ślina, instytucja pastora nabiera inkwizycyjnej tężyzny, nietolerancja oliwi szubieniczne pętle, ciała i dusze kruszeją, mózgi zmieniają się w nieistotne ścierki, kręgosłupy wchodzą w stan rozsypki, ludzie, by przeżyć, podpisują oświadczenia, że widzieli twarz diabła. Z Salem uciekł zwyczajny rozsądek. Ucho słyszy co innego niż rozumie głowa. Ciemność się uśmiecha. W "Czarownicach z Salem" Miller raz jeszcze kreśli tamte prawdziwe nieprawdopodobieństwa. I nie ma u niego świń, rogów, ogonów, sadzy i sierści, nikt nie stuka kopytami i nikt nie wylatuje na miotle przez komin. U Millera są tylko ludzie, których gorzka ciecz zła przeżera na wylot, aż osiągają dno nawiedzonej głupoty. Włókno po włóknie, gram tłuszczu po gramie, kość za kością. Do zera. Tak przyrządzonej golonki nie da się jeść spokojnie.

Nie da się? Więc jak to się stało, że przedstawienie Barbary Sass zjadłem nie dość, że spokojnie, to na dodatek mi smakowało? Jak to się stało, że ten ciemny tekst zmienił się w pastelowe imieniny u bardzo świątobliwej cioci, co dekalog zna jak własną kieszeń, a tak w ogóle to księdzem chciała zostać, tylko nie wyszło? Paradoksalnie - przedstawienie miało szansę na głębszy sens. Sass szła ostro po literze tekstu. W ogromnym, prawie pustym sześcianie sceny nic, tylko parę ze strachu skurczonych sprzętów i ludzki drobiazg, który pod wielkim i wiecznie milczącym niebem skacze sobie do wątłych gardeł. I, rzecz jasna, żadnych tandetnych chwytów z bydlątkami, rogami, kopytami oraz widłami. Wszystko, jak pan Bóg przykazał, wszystko, ale... Ale jak się na okoliczność ciemnego tekstu słusznie porzuca jedną skrajność, to trzeba pilnie baczyć, by z tej radości nie wylądować w skrajności drugiej. Sass wylądowała, jak w dym poszła w ton kaznodziei, co z wyżyn ambony, długo, statecznie i z minuty na minutę coraz nudniej, moralizatorsko przywołuje wiernych do porządku. Owszem, Sass szła po literach Millera, ale raczej nie po myśli. Co zostaje, gdy się spektakl Sass twardo ściśnie? Ot, jedna kropla finalnego przesłania ledwo ledwo kapie, rewelacja taka oto, że należy być dobrym i nie kłamać niż złym i ciągle kłamiącym. I co ja niby mam z tym zrobić? Obśmiać do imętu, czy jak? A może raz jeszcze powtórzyć spokojną mądrość "Pochwały niekonsekwencji" Leszka Kołakowskiego? Przecież Miller nie po to napisał "Czarownice z Salem", by przypomnieć ludzkości dekalog, lecz po to, by pokazać, jak potwornie mało trzeba do jego totalnego skruszenia. I że jest, jak od zawsze było i jak będzie do końca: demon mruga do ciebie twoją powieką.

I tutaj właśnie śpi fiasko spektaklu Sass. Bo żeby w teatrze pokazać potwornie ludzką mechanikę ciemności, trzeba umieć uruchomić aktorskie powieki. W przeciwnym razie tekst Millera zmienia się w płytkie kazanie Millera. Siadasz w kościelnej ławie, usypiasz - i tyle twojego. Sass, niestety, każe aktorom grać jakieś tandetne znaki przestrogi dla widza. Inaczej mówiąc - kompletnie gubi ich indywidualne włókna, tłuszcze i kości. Gubi powieki. Demon Sass nie ma czym i do kogo mrugać, ciemna ciecz zła nie ma czego przeżerać, cała historia szeleścić zaczyna papierem niedomyślanych, panicznie klecących się ról, wiotkie stronice książeczki do nabożeństwa szumią nad sceną, choć w istocie żadna święta książeczka tam nie zwisa.

Jednak wycofuję, com parę akapitów wyżej powiedział. Nie, tej przez Sass upichconej golonki teatralnej nie je się spokojnie, jej się w istocie w ogóle zjeść nie da, bo w istocie jest ona prawie surowa. Inna rzecz, inna i zasadnicza, że to prawie jest znakomite. W sumie nieważne, czy kreujący kluczową rolę Johna Proctora Mariusz Wojciechowski w ogóle nie słuchał Sass, czy też słuchał, ale i tak robił swoje. Grunt, że ciemność kolebie się w nim idealnie, od nóg po głowę, i jest to ciemność dla widza namacalna, jak każde spocone ciało. W finale Proctor idzie na szubienicę. Nie podpisał oświadczenia, że spojrzał diabłu w oczy. Nie musiał podpisywać. Zwyczajnie wiedział, że umie mrugać. Jak każdy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji