Cena życia
Moralistyka Artura Millera - jednego z najwybitniejszych dramatopisarzy współczesnej Ameryki - ma swój wyraźny kod i język. Jest nim najczęściej obraz człowieka osuwającego się w otchłań drobnych moralnych przeoczeń. Wizerunek upadku lub bodaj przegranej będącej owocem fałszywego wyboru - pokazany w zawiesistej i plastycznej wizji obyczajowej, ulepiony z tęgiej psychologii i znakomitej obserwacji. "Samo życie", które serwuje nam tak zręcznie autor granej właśnie w Kielcach "Ceny" nie jest jednak naturalistyczną fotografią środowiska lub wydarzenia, ale w pełni świadomą i artystycznie dojrzałą, konstrukcją pełną mądrości i niewątpliwej, a zarazem dyskretnej, ukrytej wśród wydarzeń, pasji moralnej.
Są to najcenniejsze właściwości pisarstwa Artura Millera, a ich charakter prześledzić można właśnie na wspomnianej "Cenie". Oto człowiek, któremu się w życiu nie powiodło, bo pozostał wierny głosowi obowiązku, spotyka się po latach z bratem - egoistą, reprezentantem życiowego sukcesu, wybrańcem losu, by dokonać z nim gorzkiego obrachunku podważającego racje obu stron. Poświęcenie było wprawdzie szlachetne, ale czy potrzebne? Stary ojciec, dla którego poświęcił się właśnie ów "gorszy" brat wcale nie był taki bezbronny, jak wyobrażał to sobie szlachetny opiekun. Jego gest determinujący w istocie własny los i życie, jego wybór nie były wcale jednoznaczne. Szlachetność obróciła się przeciw niemu. Przegrał, bo był czułostkowy, słaby, chwilami wydawałoby się nawet - głupi. Czy jednak mógł postąpić inaczej? Co ważniejsze: głos sumienia, troska o starego, wymagającego opieki ojca czy miraż kariery, nadzieja sukcesu? Zresztą i ten drugi, ten "lepszy", też nie wydaje się szczęśliwy. Ma wszystko: stanowisko, pieniądze, rodzinę, ale jest to jakieś jałowe i puste, daleko mu w każdym razie do pełni radości i pełni życia. On też przegrał, chociaż przegrał inaczej, kokon egoizmu i egocentryzmu okazał się wyjaławiający i na dłuższą metę - zabójczy. Pod powłoką sukcesu, pod warstwą dobrobytu kryje się klęska - może bardziej dotkliwa i bardziej przejmująca niż ta, która stała się udziałem skromniejszego, ale i bardziej sympatycznego, mimo policyjnego munduru, brata.
Rezonerem i jakby sędzią teko sporu o postawy i racje ludzkiego działania jest bardzo stary Żyd Salomon, handlarz mebli, dopowiadający na marginesie dramatu tamtych swoje gorzko-komiczne komentarze. Ten Żyd to największy urok i smak "Ceny". To jej prawdziwy bohater i zarazem ozdoba - tak świetnie udała się autorowi ta postać. Bo też cóż to za rola! Skrzywiony, kostyczny starzec, który wie wszystko, chodząca kronika życia i krynica mądrości deformowanej latami przyzwyczajeń, przywalonej stosami śmiesznostek. Jaka okazja dla aktora! Jaka szansa dla widza! Nic dziwnego, że Salomon stał się rolą popisową, wielkim koncertem jaki czasem ofiarowuje nam jeszcze współczesna scena.
Pierwszy z Salomonem zmierzył się w Polsce Jan Świderski w warszawskim "Ateneum" - I dał postać w powojennej kronice polskiego teatru historyczną. Stworzył jedną z największych swoich kreacji zasługującą niewątpliwie na nazwę aktorskiego arcydzieła. Drugim wybitnym wykonawcą tej roli był (jest) w Starym Teatrze w Krakowie - Jerzy Nowak - nieco mniej może efektowny od wyrzeźbionej dosłownie postaci Świderskiego, ale za to może nawet głębszy i bardziej rezonerski, stwarzający kreację godną wysokiego miejsca w annałach sceny. Piszę to by stwierdzić, że kielecki realizator Salomona, Bolesław Orski, może stanąć bez wstydu w tym pięknym szeregu - dał bowiem wszystko czego wymaga postać i wszystko czego oczekiwać możemy po tym nie docenionym mimo wszystko aktorze. Tworzy on Solomonem jedną z wybitniejszych postaci w swojej bogatej karierze artystycznej - już Skąpiec był ważnym sukcesem tego aktora. Solomon go bodaj przewyższa. Jest to rola jakby specjalnie napisana dla charakterystycznego, kostycznego, ale ocieplonego od wewnątrz aktorstwa Bolesława Orskiego - trzymanego na wodzy przed zbyt plastyczną i dosłowną rodzajowością, wtopionego w towarzyszące mu tło fabularne i osobowe. Mimo tych ograniczeń wszystko z nim w tej roli gra. Wszystko jest logiczne, spójne, pełne naturalności i swobody. A przy tym wypracowane, skupione, chciałoby się powiedzieć - funkcjonalne. Orski osiąga chwilami to, co przestaje już być grą, a staje się jakby rodzajem istnienia. Osiąga tożsamością aktora i bohatera, rzeczywistości realnej i rzeczywistości wymyślonej, tego co chcielibyśmy widzieć - z tym, co widzimy. Zrzędliwy, przykurczony pod brzemieniem lat, żałosny i śmieszny zarazem jest kawałem żywego teatru nie tak często spotykanego na każdej scenie. Doprawdy - warto iść na "Cenę" by zobaczyć kieleckiego Solomona.
Bo reszta przedstawienia - jak reszta przedstawienia. Taka sobie. Niewątpliwie najlepsza jest tu scenografia Wandy Fik-Pałek. Młoda scenografka, absolwentka Krakowskiej Akademii, zabudowała scenę bardzo przekonywającą graciarnią. Stworzyła skład mebli pełen starych, solidnych szaf, niby przypadkowych, a przecież sugestywnie pokazujących nie tylko epokę, ale co znacznie trudniejsze - środowisko. Aktorzy - poza Orskim - niosą ofiarnie tekst i sens sporu, któremu poświęcona jest "Cena". Grają kulturalnie i przyzwoicie, ale i bez niespodzianek. Wiktorem jest Zbigniew Plato, Walterem - Jerzy Wasiuczyński, Esterą - Irena Malarczyk. Reżyseria Jerzego Wasiuczyńskiego zmierza lojalnie do wydobycia głównej tezy sztuki i jest, co się zowie kulturalną realizacją.
A sama teza? Omawia ją w programie Krystyna Przybylska pisząc słusznie i inteligentnie: "Ponieważ swojej niewinności broni się zawsze kosztem innych - Miller zaproponował inne wyjście. Nie oskarżenie, ale samooskarżenie. Niewinność jest niezaangażowaniem, zaś wina, jako zaprzeczenie niewinności, to nieodłączna część humanizmu człowieka. Aby żyć naprawdę trzeba mieć poczucie winy jako łącznika między nami a innymi. Ponieważ niewinni nie istnieją, ponieważ wszyscy istniejemy po upadku, jedyna prawdziwa zbrodnia to przestać próbować (kochać, marzyć, zaczynać od nowa) - o czym przekonany jest w tej sztuce Solomon.
Warto pójść na przedstawienie, by się nad tym choć trochę zastanowić.