Artykuły

"Proces w Salem"

Ludzie ludziom zgotowali ten los. (Nałkowska)

Artur Miller wytłumaczył bardzo dokładnie, z jakiego powodu napisał Czarownice z Salem. Dokumenty procesu czarownic sprzed kilkuset lat wyjaśniły mu w sposób niezmiernie plastyczny reakcję amerykańskiego społeczeństwa na kampanię polityczną maccartyzmu i skrajnej amerykańskiej prawicy. Zjawiska trudne do wytłumaczenia w wysoko cywilizowanym świecie ukazały się w dokumentach siedemnastowiecznego procesu w postaci obnażonej, surowej i jednoznacznej. W prawie średniowiecznym Salem i nowoczesnym New Yorku strach wywoływał bardzo podobne reakcje. Takie samo poczucie winy i ten sam mechanizm przyznawania się i wybaczania grzechu. Tu i tam następowało magiczne przewartościowanie poglądów i zasad; odrzucenie starej moralności i przyjęcie nowej, w której uświęcało się czyny, uważane dotąd za hańbiące. W obu wypadkach występowała taka sama skłonność do mistycznych myśli, do tworzenia nowej religii, w której sumienie przestawiało być sprawą człowieka, a stawało się rzeczą podległą państwowej administracji. Oba procesy odbywały się w atmosferze religijnego fanatyzmu, w której zeznania składano z satysfakcją i wdzięcznością dla ofiar. Tu i tam zapanował terror, który sparaliżował myślenie i przyczynił się do powstania nowej, subiektywnej rzeczywistości, w której odprawiano misterium sumień.

W zachowaniu się kilkunastu postaci z Salem, zamieszanych w proces czarownic, Miller poszukał odpowiedzi na wiele współczesnych pytań. Z dokumentów wynikało, że proces w Salem zrobili zwykli ludzie. Dobrzy i źli, ale niegorsi od innych, których można spotkać w każdym środowisku i w każdej historycznej epoce. To była pierwsza i chyba najważniejsza zagadka procesu. Jak się to dzieje, że ludzie, skądinąd normalni, stają się w pewnych warunkach zdolni do odgrywania na serio obłędnego misterium strachu? Badając zachowanie każdego uczestnika procesu Miller przeprowadził anatomiczną analizę strachu. Zadawał sobie i ludziom z Salem kolejne pytania: Skąd się bierze strach? Czy istnieje on w ludziach jako nieuświadomione poczucie winy, czy też zaszczepia go i podtrzymuje ktoś z zewnątrz? Co może zrobić człowiek, który nie uległ hipnozie nowej wiary? Czy cena przezwyciężenia strachu warta jest ceny ludzkiego życia? Jakie znaczenie dla moralnej i konkretnej sprawy procesu ma przezwyciężenie strachu przez jednostkę?

Sztuka Millera odpowiada na wiele z tych pytań. Akcja rozpoczyna się w momencie, kiedy mieszkańcy Salem dojrzeli do procesu czarownic. Za wiele nagromadziło się w nich niedobrych uczuć i nie dających się załatwić pretensji. Żaden cywilny sąd nie mógłby złagodzić żalu, jaki miała do świata pani Putnam, której umarło dziewięcioro dzieci, ani pan Putnam, który chciałby zagarnąć pola innych farmerów. Żaden rozsądny sędzia nie potrafi uwolnić pastora Parissa od strachu przed utratą urzędu, kiedy wyszły na jaw nocne swawole dziewcząt, w których brały udział jego córka, siostrzenica i służąca. Nie można także legalnie załatwić marzenia Abigail, która chciałaby zająć miejsce żony Proctora. W takich sytuacjach może pomóc tylko diabeł. Z pomocą diabła można własne niepowodzenia przypisać cudzym grzechom. Diabeł potrafi usprawiedliwić bezdzietność pani Putnam, usunąć konkurentów do ziemi pana Putnam, zwolnić dla Abigail miejsce żony Proctora i uratować dobre imię i dobry urząd pastora Parrisa. Wystarczy wskazać swych wrogów jako mających konszachty z diabłem, żeby usunąć z własnego życia niejedną przeszkodę i usprawiedliwić niejedną klęskę. Dlatego mieszkańcy Salem skorzystali z byle pretekstu, jakim była udana choroba małej Betty, żeby przywołać diabła.

Pastor Hale zalegalizował tylko podejrzenia i sugestie ludzi z Salem. Opatrzył rozpoczynający się proces czarownic w oficjalną pieczęć kościoła. Był przecie naukowym autorytetem w tych sprawach, "sprzymierzonym z najświetniejszymi umysłami Europy (...) z uczonymi i eklezjastami wszystkich kościołów". Do Salem przybył obładowany księgami zawierającymi niezawodną wiedzę o sprawach diabelskich. Uzasadnił więc naukowo i teoretycznie obecność diabła w Salem i nadał całej sprawie urzędowy tryb postępowania. Pierwszy akt kończy się wezwaniem szeryfa.

Od tego miejsca władzę nad wypadkami przejmuje sąd. Pastor Hale i mieszkańcy Salem mogą już tylko pomagać sądowi, dostarczając mu coraz to nowych ofiar. Pomagać oskarżając, ale nie broniąc. Bo proces czarownic jest niekończącym się aktem oskarżenia, którego nie da się przerwać, w którym nie można się bronić, bo nie ma w nim ludzi niewinnych. Skoro wykryto w Salem obecność diabła - podejrzani o konszachty z nim stają się wszyscy. Obronić można się tylko wskazując winnych, dopóki denuncjatorzy nie staną się oskarżonymi, których z kolei wskazano. Takie jest prawo procesu czarownic, które się musi wypełnić do końca, jak pożar, którego się nie da ugasić, dopóki nie pochłonie wszystkiego, co znalazło się w jego obszarze.

Takim prawem kieruje się główny sędzia procesu, wicegubernator Danforth. Nie on wymyślił ten proces, ale skoro go przejął w swoje ręce, zobaczył w nim nie byle okazję do "uporządkowania świata". "Nadszedł czas ostrego widzenia, czas ścisłej wagi: nie żyjemy już we mgle, w której zło mieszało się z dobrem i czyniło zamęt na świecie" - mówi Danforth. Daleki jest jednak od skrupułów pastora Hale w ocenie tego, co dobre i złe. Nie potrzeba mu wiary w winę oskarżonych. Wystarczy sztywna zasada, że rację mają oskarżyciele. Na tej zasadzie najłatwiej zorganizować przyspieszone i skuteczne działanie sądu egzekucyjnego. Nikt nie ma prawa myśleć inaczej. Skoro Salem wątpi o winie oskarżonego, jest to dla sądu tylko argument, że cieszący się reputacją sprawiedliwego oskarżony musi się przyznać do winy, żeby zaświadczyć nieomylność sądu.

Na tym szczeblu procesu ideologia i wiara dr Hale zostaje wyrzucona za burtę. Jego "ideologiczne skrupuły" byłyby tylko przeszkodą, hamującą tempo egzekucji i jasność sądowego przewodu. Jego rola teoretyka i ideologa skończyła się w momencie, kiedy przekazał sprawę "państwowej administracji". Raz tylko próbuje Danforth posłużyć się duszpasterskim autorytetem dr Hale. Kiedy zależy mu na przekonaniu Proctora, żeby się przyznał do winy. Ale Hale użył w rozmowie z Proctorem argumentu, który świadczy o tym, że stracił on wiarę nie tylko w szatana, ale i w Boga. Doradził Proctorowi, żeby ratował życie za wszelką cenę, choć przecie Chrystus i Święci Kościoła nie takie dawali przykłady. Jako ideolog procesu, działający w szlachetnej wierze, zdyskwalifikował więc w końcu sam siebie. Bo procesy czarownic są dziełem ludzi podłych, wyrachowanych i silnych. Idealiści, ludzie naiwni i słabi ponoszą w nich podwójną klęskę. Jak pastor Hale przestają wierzyć w szatana i w Boga.

W rezultacie Miller odmitycznił procesy czarownic, które współczesna literatura przeważnie mitologizuje. Nie poszukał źródeł "kłamstwa politycznego" w mrokach polityki kościoła ani państwa. Nie wytłumaczył ciemności, które w pewnych okresach pokrywają ziemię tajemniczymi racjami, które zrodziły się na Olimpie i służyły celom, niepojętym zazwyczaj dla ofiar. Nie podzielił bohaterów na zasadzie różnych stopni wtajemniczenia. Wprowadził podział najprostszy i najbardziej ludzki: na wierzących i niewierzących w diabła. Pokazał proces w Salem jako sprawę przede wszystkim samych ludzi. Najgorsi w Salem wymyślili szatana, najlepsi sprzeciwili się jego istnieniu. Najgorsi zhańbili historię ludzkości, najlepsi uratowali jej honor i dobre imię. Cenę strachu opłacili ceną życia.

Nie znaczy to, że Miller oskarża tylko mieszkańców Salem. Proces doszedł do skutku, ponieważ w tym czasie i w tej prowincji istniały sprzyjające ku temu warunki. Zarówno kościelna ideologia jak świecka władza poparły skwapliwie podejrzaną imprezę ludzi z Salem. "Szatan jest bronią, której używano w każdej epoce, w każdym stuleciu, aby zmusić człowieka do poddania się władzy tego lub innego kościoła czy państwa kościelnego" - mówi Miller we wstępie do Czarownic. Kościół wymyślił dla własnej wygody szatana, a ludzie przyjęli go, żeby z jego pomocą załatwiać swoje porachunki. Posługują się nim nieostrożnie i niemądrze jak dzieci, nie zdając sobie sprawy, po co im go podrzucono. Filozofię diabła, ukrytą w różnych "etapach" ludzkiej historii, Miller pojął chyba trafniej niż wielu pisarzy, dla których procesy czarownic są tylko mitologią.

W teatrze Czarownice z Salem potrafią być utworem jednoznacznym i demonicznym, jak moralitet połączony z misterium. Tak właśnie, bardzo jednoznacznie, jak u Brechta, wyobrażał sobie Miller wiele swoich postaci. Do niektórych ma nawet pretensje, że, jak Danforth, wypadły mu zbyt łagodnie. Żałuje, że "zła tkwiącego w naturze Danfortha nie podniósł do pełnego wymiaru" i nie "uczynił tematem sztuki". Ale Miller to przecie nie Brecht. Jego postacie wyrażają o wiele lepiej swój zawiły wewnętrzny światek niż swoją jednoznaczną społeczną rację.

Teatr Dramatyczny wystawił Czarownice z Salem (pod zmienionym tytułem Proces w Salem) jako sztukę o zwykłych ludziach, którzy stali się sprawcami i uczestnikami niezwykłego procesu. Nikt w tym spektaklu nie jest ponad ludzką miarę zły ani dobry. W przeszłości każdy miał jakąś ludzką biografię, w której cnoty mieszały się z grzechami. Proctor niechętnie chodził do kościoła i zdradzał żonę. Parris nie był wprawdzie budzącym szacunek pastorem, ale był chyba niezłym ojcem swoich dzieci (tak wynika ze sztuki, a nie z dokumentów) i trzymał u siebie "nie wymawiając" krewną, "sierotę" Abigail. Proces stał się katalizatorem charakterów, pokazał w ludziach dobro i zło, siłę i słabość. W procesie Parris okazał się nędznikiem, a Proctor bohaterem. Obydwaj doszli do tego broniąc wartości życia, które każdy rozumiał po swojemu. Parris bronił swojej osoby, swojego urzędu i majątku. Proctor czegoś, co nazwał swoim "imieniem", a co należałoby chyba nazwać - człowieczeństwem. Parris pozostał przy życiu, a Proctor zginął. Ale Proctor odniósł zwycięstwo, a Parris poniósł klęskę. Oczywiście - w wielkim uogólniającym morale, jaki ze sztuki wynika.

W sztuce Millera równie ważni jak Proctor są Abigail i pastor Hale. W spektaklu warszawskim Proctor jest najważniejszy. On prowadzi spektakl, wypełnia go gorącym i szlachetnym humanizmem, jest (obok reżysera) jedyną postacią duchowo spokrewnioną z widzem, myślącą i odbierającą wypadki w Salem po naszemu. Jest bardziej współczesny i wie o świecie nieporównanie więcej niż inni mieszkańcy Salem, prawie tyle, co każdy z nas. Yves Montand zaigrał w filmie prostego farmera, jednego z wielu, który jest po prostu uczciwszy niż inni. Jan Świderski jest inny, bardziej wyzwolony i romantyczny, jak postać wzięta z legendy. Ma coś z ludowego filozofa i ludowego bohatera. Poświęcił życie, żeby ludziom robiącym źle i po omacku ukazać prawdę. Tak to zostanie w legendzie, choć naprawdę bardzo chciał żyć. Kochał życie i jego najbardziej rzeczywiste wartości, a umarł dla "imienia". Po to, by jego dzieci mogły zaufać życiu. Jest taki właśnie: prosty, ziemski, walczący i ufny, że musi zwyciężyć sprawiedliwość. To bardzo piękna kreacja, odmienna od wielu ról, które grał do tej pory Świderski.

Proctor zajął w spektaklu główne miejsce nie tylko wskutek ekspansji wielkiego aktora. Takie miejsce wyznaczył mu reżyser, kiedy zamyślił wystawić Proces w Salem jako niezwykłą sprawę, w której biorą udział zwykli ludzie. Nie trzeba być demonem, żeby zepchnąć ludzkość do bagna, ani aniołem, żeby ją stamtąd wydobyć. Najgorsze i najpiękniejsze czyny robili ludzie, nie wyróżniający się zwykle wyglądem. Nikt z bohaterów Procesu w Salem nie ma biografii świętego ani łotra. Niektórzy są tylko przez autora pokazani jaskrawiej, z ostrzejszymi kantami niż to zwykle w życiu bywa. Rene złagodził te kanty, zatarł ostre kontury prawie średniowiecznych antagonizmów i namiętności. Przeciwstawił się w kilku wypadkach charakterystykom autora i dobrał aktorów wedle własnego, bardziej pastelowego i współczesnego obrazu.

Zgodnie z Millerem pastora Hale powinien zagrać Jasiukiewicz. Aktor "o chudej twarzy i pełnych żaru oczach intelektualisty". Ignacy Gogolewski wygląda na pastora o gołębim wdzięku, szczerości uczucia i prostocie ducha. Jest młody, szczerze wierzący i naiwny. Trochę mu trudno w pierwszym akcie być groźnym inkwizytorem i odkrywcą diabła. Ale potem łagodny pastor przeobraża się w postać tragiczną. Nie można będąc uczciwym uczonym wierzyć w rogatego diabła, ani będąc humanistą służyć nieludzkiej sprawie. Im uczciwsza jest wiara pastora Hale tym tragiczniejszy musi być konflikt ze sprawą, która się okaże fałszywa. Gogolewski jest tragiczny w sposób wzruszający. Nie tylko jak każdy szczery ideolog, oszukany przez swoją wiarę. Ale jak człowiek bardzo młody, którego naiwną żarliwość wyzyskali dla swoich celów starsi i chytrzejsi od niego. Gdyby zagnał Savonarolę, efekt byłby może jaskrawszy, ale Savonarola nie mieściłby się w tym spektaklu, nie byłby taki ludzki, tak liryczno-tragiczny, jak Hale Gogolewskiego. To bardzo trudna, głęboko przemyślana i pięknie zagrana rola. Chyba pierwsza naprawdę wielka rola Gogolewskiego. Abigail powinna zagrać aktorka o demonicznym wyrazie, seksualnym wdzięku, niepokojąca i sugestywna. Barbara Kraftówna miała wdzięk dziewczyny przewrotnej i zepsutej. Była pełna goryczy i złości, ale bez widocznego powodu. Jej stosunek do Proctora - najważniejszy element dla charakterystyki Abigail - nie został prawie zagrany. Była zwyczajna. Przypadkiem przypadła jej rola głównego prowokatora w procesie czarownic. Ale taka właśnie, nie wybijająca się na czoło Abigail wynika z założenia spektaklu, w którym zbrodniarzami i bohaterami są tylko zwykli ludzie.

Także Elisabeth Proctor jest w sztuce inna niż Mikołajska na scenie. Simone Signoret zagrała w filmie kobietę twardą i oschłą, z purytańskimi zasadami, wzorową żonę, która nigdy nie była kochanką. Mikołajska jest liryczna i kobieca, jej głównym "motywem" jest żal i nieufność do męża, którego przyłapała na zdradzie, i żal i nieufność do samej siebie, że nie potrafiła go przywiązać do siebie jak tamta. Ale może dlatego właśnie, przez tę kobiecą liryczność i słabość, stała się tak wzruszająco tragiczna w scenie więziennej. Tragizm Antygony polega przecie m.in. na tym, że antypaństwową decyzję podjęła prawie dziewczynka. W ostatniej rozmowie z mężem Mikołajska osiąga antyczną siłę Antygony i współczesny tragizm Ethel. Ta scena składa się z kilku zdań, niewielu precyzyjnych ruchów i długiego milczenia. W sumie jest to małe arcydzieło. Bo kryje się za nią wielki i bardzo współczesny dramat. Dramat niemożności wyboru. Zagrany po mistrzowsku, z prostotą i głębią, przez Mikołajską i Świderskiego.

Doskonała jest Janina Traczykówna w roli Mary Warren. Prosta, czysta, prawdziwa, bez żadnej maniery, rola zagrana z pazurem i dużym bogactwem środków. Mary Warren to drugi po Annie Frank duży sukces Traczykówny. Bardzo inteligentnie i prosto zrobił Płotnicki sędziego Danfortha. Nie miał z góry powziętych demaskatorskich założeń, jakie sugerował autor. Był także zwykłym człowiekiem, który spełniał swój urząd "uczciwie", tzn. dbając o autorytet sądu więcej niż o niewinność i życie oskarżonych. Demaskował Danfortha w sposób naturalny i nienatrętny. Zwyczajnie, po ludzku tchórzliwy i nędzny był Paluszkiewicz w roli Farrisa. Był małym człowiekiem, który zaangażował się bez reszty w wielką i złą sprawę. Był najbardziej okazową ofiarą strachu, która wszystkich złożyłaby w ofierze, byle tylko ocalić siebie.

Wszystko tu było proste, surowe, logiczne i twórcze jak myśl reżysera. Taka była gra wszystkich aktorów. (Nawet grający słabiej nie budzili rozdźwięku). Takie też były dekoracje Jana Kosińskiego. Na takiej zasadzie pomyślane były kostiumy Ireny Burke. W całym spektaklu czuło się rzadko na naszych scenach spotykaną dyscyplinę. Jak w dobrze zgranej orkiestrze pod batutą świetnego dyrygenta.

Nawet tam, gdzie Rene pozwala sobie na poloty wyobraźni - w kapitalnych scenach zbiorowej histerii - robi to z ogromnym poczuciem miary. Te sceny narastają powoli, wypływają z sytuacji, tłumaczą się stanem psychicznym osób dramatu. Ich niesamowitość wydaje się naturalna, nawet wtedy, kiedy przechodzi w obłęd. Takie jest zakończenie pierwszego aktu, kiedy po zeznaniach Tituby i Abigail zaczynają w obłędnym tempie padać nazwiska osób sprzymierzonych z diabłem. Scena trwa tylko chwilę, listę nazwisk przerywa kurtyna, a widz pozostaje znieruchomiały z wrażenia, z nieświadomym uczuciem ulgi, że jego w tej liście nie zdążono wymienić.

Albo też scena w sądzie, niezmiernie teatralna, największa w sztuce pułapka dla reżysera. Nic łatwiejszego, jak dać się uwieść "mistycznej" histerii dziewcząt i zaczarować widza popisem demonologii, jak to już nieraz robiono. Rene rozegrał cały trzeci akt jako fascynująco współczesną walkę trzech postaw. Racjonalizmu Proctora, urzędowego schematyzmu Danfortha i subiektywnego idealizmu Hale'a. Dramatyczne zeznania Mary Warren i szatańskie pokazy dziewcząt są tylko argumentami wielkiego ideowego sporu. Ta scena nie czaruje widza, ale go głęboko angażuje. Podobnie jak całe przedstawienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji