Artykuły

Komiwojażer kontra Carrington

Reżyser filmowy Feliks Falk chciał sprawdzić, ile w nas wrażliwości i postanowił w tym celu wyreżyserować sztukę w teatrze. Kłopot w tym, że sztuk jak na lekarstwo (szuflady jak zwykle puste), zaś nie każdy pomysł z ożywieniem klasyka musi okazać się szczęśliwy. Ironia czasu bywa większa niż ironia losu - obserwujemy więc ostatnio w teatrach warszawskich klasyczną epidemię nudy pod sztandarami wielkich nazwisk i znanych tytułów.

Ryzyko wystawienia pomnikowej sztuki Arthura Millera "Śmierć komiwojażera" od początku było ogromne. Pomińmy fakt, że dla co najmniej dwóch ostatnich pokoleń ten lewicujący dramatopisarz amerykański pozostaje - co najwyżej - mężem Marylin Monroe i nie ma na to rady. Zamilczmy, te ta "bomba zegarowa podłożona pod amerykański kapitalizm" (jak miała powiedzieć autorowi pewna kobieta po premierze sztuki w 1949 roku) nie wybuchła. Zastanówmy się nareszcie, czy symbol straconych złudzeń, jakim stała się w literaturze amerykańskiej postać Willego Lomana, to właśnie ten najbardziej oczekiwany symbol w naszych czasach. Bądź co bądź żyjemy w epoce Balcerowicza i - przepraszam za trywialność - fascynacji Carringtonem. Cóż, łyknęliśmy też już nieco socjologii a nie tylko marksizmu, żeby wiedzieć - że smutne może być smutne, biedne - biedne, a szare beznadziejne. I tylko filantrop spojrzy inaczej, to znaczy litościwie.

Ale czy o to miało chodzić, żeby Willy, typowy szary człowiek przedmieścia, bankrut i nieudacznik wołał o litość? Chyba nie. A zatem: miał się okazać kimś więcej - osobą dramatu. Tyle że płytkość wewnętrzna tej postaci, ukryta pod chwytliwą niegdyś symboliką pokrzywdzonego przez obłęd Ameryki, dziś staje się nieznośna. Spójrzmy prawdzie w oczy. Ten komiwojażer to ofiara nie tylko systemu ale i niedołęstwa. Nie ma w sobie tragicznej wielkości, tylko nędzną niedorzeczność, biedę. Owszem, istnieje coś, co uwzniośla Willego: jego idealizm, nadzieja na sukces jeśli nie dla niego samego to dla syna Biffa. Cóż, kiedy w tę stronę nikt tekstu dla teatru nie przyciął - co więcej: cała przydługa część pierwsza spektaklu ciąży w stronę upiornie realistycznego obrazka.

To dlatego paranoja codzienności rodziny Lomanów staje się mało zajmująca, wieżowce Brooklynu dalekie jak Nowy Jork, a ewentualne paralele z naszą rzeczywistością pobieżne. A przecież tak niedawno, w tym teatrze, spotkaliśmy inną parę komiwojażerów sprzedających własne nadzieje - dwa karaluchy nowojorskie, jak chce Głowacki. I był dramat.

Czas w tym przedstawieniu snuje się pomału. Aktorzy brną w ten czas jak gdyby mało przekonani co do słuszności kierunku. Co więcej: reżyser wprowadza nieznośną manierę budowania planów akcji na oczach widza (postać taszczy ze sobą biurko, siada, gada, po czym wychodzi z meblem na plecach). Ten zabieg także nie służy płynności i budowaniu napięcia. Toteż długo trzeba czekać na temperaturę finałowych scen tego snu o nieszczęściu. One zresztą, jak cały spektakl, należą do Willego (Jerzy Kamas) i Biffa (Tomasz Dedek).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji