Artykuły

Śmierć komiwojażera

Jeden z najgłośniejszych dramaturgów współczesnej Ameryki - Arthur Miller - napisał: "Sam charakter sztuki dramatycznej, jej niepohamowany dynamizm, wskazuje na to, że utwór teatralny powinien w miarę rozwoju akcji wznosie pomost porozumienia między sceną a widownią: jeśli widz zaczyna doceniać sztukę dopiero po powrocie z teatru do domu, należy uznać, że pomost nie został zbudowany. Teatr to par excellence sztuka chwili bieżącej!".

Święta prawda! Toteż wybierając się na "Śmierć komiwojażera", światowy hit sprzed ponad 40 lat, miałem prawo obawiać się, iż dziś bardziej muzeum niż scena przystoi temu utworowi. Wydawało mi się, że ta ostro antykapitalistyczna, społeczna sztuka przebrzmiała już, zostając poza czasem jej problemami, które osiadły na mieliznach minionych lat. I rzeczywiście, początek przedstawienia robił wrażenie starej, blaknącej fotografii. Rozwlekłe dialogi, powolny tok akcji, jakieś ślady symbolizmu (postać Bena), przenikanie się czasów w nieco natrętnych retrospekcjach, wreszcie ta cała patriarchalna rodzina zanurzona w zamierzchłej obyczajowości, sprawiały, że dramat wydawał się zwietrzały. Odpływający poza nami w przeszłość. I nawet nie ratowały go zbieżne z dotykającymi i nas dzisiaj: niepewność, zagrożenie bezrobociem, spłaty rat, sypiące się rachunki...

W miarę jednak rozwoju akcji, wraz z przenoszeniem punktu ciężkości z rozrachunku bohatera z sytuacją społeczną na rozrachunek z sobą samym, zastępowanie analizy klasowej + bilansowaniem własnego życia - rzecz jakby przybliżała się. Wracała ku nam. Ku każdemu. Nieoczekiwanie Willy Loman stawał się jednym z nas, naszym alter ego. W takim odczytaniu utworu i takiej jego prezentacji jest znaczna, istotna zasługa reżysera p. Feliksa Falka.

Przedstawienie w "Ateneum" (druga to realizacja "Komiwojażera", poprzednią z 1960 reżyserował p. Janusz Warmiński) nosi ślady pewnego pęknięcia. Pierwsza część jest wyraźnie słabsza. Nie bez znaczenia jest tu interpretacja roli tytułowej przez p. Jerzego Kamasa. Od początku gra ją z ogromnym napięciem, krzykiem, histerią, podnieceniem. Wszystko w tak wysokich rejestrach, że dalej już iść niepodobna, mimo dramatycznego rozwoju sytuacji. Poza tym słabo odcinają się retrospekcje od czasu bieżącego, nie ma różnic między Willym dziś i wczoraj. Dopiero w drugiej połowie tytułowy bohater grany jest nieco spokojniej, bardziej do wewnątrz. Kilka końcowych scen robi rzeczywiście silne wrażenie.

Rolę Lindy, bardzo pięknie kontrastuje spokojem, ciepłem i kobiecym urokiem p. Halina Łabonarska. Ma znakomite przejścia w retrospekcje. Interesującym, nieco niepokojącym i tajemniczym jest Ben - przeznaczenie w realizacji p. Mariana Kociniaka, który z tej ważnej, jakkolwiek niewielkiej roli, robi istny majstersztyk. Ciepłym, tchnącym prawdą Charleyem okazał się p. Bohdan Ejmont. Z synów bliższym postaci zarysowanej przez autora wydał mi się p. Tomasz Kozłowicz (Haping) niż p. Tomasz Dedek (Biff). Gdyby reżyser narzucił spektaklowi od początku dyscyplinę właściwą drugiej części i sięgnął po dłuższy ołówek, mielibyśmy przedstawienie znaczące. Tak udało się jedynie obronić starego Millera przed upływem czasu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji