Artykuły

Korespondencja z Bliskiego Wschodu

I znów się czytamy. Mój net-teatrzyk zakończył już sezon zagranicznych wojaży i powrócił na Bliski Wschód, gdzie jego miejsce - pisze w powakacyjnym felietonie dla e-teatru Paweł Passini.

Zakończyła się też nasza przygoda z europejską stolicą kultury, a raczej zakończyła się dla Lublina, w którym - mądrzejsi o ostatnie doświadczenia - zabraliśmy się skwapliwie za wychowywanie przyszłych ministrów. Do tej pory metafizycznie żyzna wschodnia gleba skłonna była rodzić raczej proroków, lewitujących chasydów, sztukmistrzów i innych fikołków; dotychczas byliśmy raczej pytaniem i zagadką. A to okazało się być za mało.

Może dlatego nie ma nas na mapach? Na przykład tej świeżo wyciętej z szarej gąbki, prezentującej obraz polskiej sceny zagranicznemu odbiorcy, kolportowanej po świecie przez ambasadorów rodzimej kultury? A wydawać by się mogło, że nie sposób jest mówić o unikalnym smaku polskiego teatru bez uwzględnienia pracy Gardzienic, Provisorium, czy Sceny Plastycznej KUL. Pewnym pocieszeniem może być historyczna lekcja, która uczy, że to właśnie działania konsekwentnie niedocenianych w Polsce artystów wywarły największy wpływ na to, jak nas widzą i czego od nas oczekują na świecie. A oczekiwania - szczególnie w dziedzinie teatru - są wciąż bardzo wysokie. Więc może należy z premedytacją nie mieścić się w kanonach, żeby jak Grotowski i Kantor móc usłyszeć swój własny głos dopiero odbity dalekim echem od zamorskich skał?

To niezmiernie intrygujący paradoks, że tak bardzo wydawałoby się hermetyczne doświadczenia, rodzące się z introspekcji nieprzeniknionej wschodniej duszy, stały się kluczami, którymi otwiera się zachodnie drzwi do polskiego dziedzictwa. Nazwiska Grotowskiego i Kantora to wciąż hasła wywoławcze dla ważnych teatralnych spotkań Polska-świat. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze w Edynburgu, na największym festiwalu świata, "swoistej teatralnej Wieży Babel" - i przy tym, dosyć oczywistym porównaniu chciałbym się na chwilę zatrzymać.

Zawsze zastanawiała mnie przyczyna boskiego gniewu, każąca rozsypać się w proch tej niebotycznej konstrukcji. Cóż złego w tym, że ludzie mówią jednym językiem, jakie niebezpieczeństwa może nieść ze sobą taka łatwość, i wreszcie - cóż złego w jej budzącym podziw ogromie? A jednak, kiedy wśród kilku tysięcy prezentowanych na Fringe'u tytułów próbowałem - bardzo długo bezskutecznie - znaleźć kawałek intensywnego, autorskiego teatru, który pozwoliłby mi w ten sposób namierzyć jakiegoś koleżkę, jakiegoś Horacia, albo Władzia, z którym moglibyśmy się rozpoznać, zaprzyjaźnić lub pokłócić, czyli przejrzeć się w sobie i odbić jak w zwierciadle - stopniowo, z każdym dniem intensywniej, zacząłem dławić się tym niemożliwym strawienia ogromem.

Porażająca większość (ponad 90%) prezentowanych w Edynburgu spektakli to "stand-up comedy". Jest to także najczęściej używane na szkockim festiwalu przekleństwo. Cechą charakterystyczną gatunku jest całkowite uzależnienie od widza, który ma "reagować". Im tańszy spektakl i im bardziej żywiołowa reakcja - tym lepiej. Przez cały czas trwania spektaklu aktor powinien utrzymać widza w stanie podniecenia, co w szkockich warunkach oznacza, że na zmianę musi go rozśmieszać i obrażać. A że łatwiej rozśmieszyć, niż zbulwersować, więc w przeważającej liczbie przypadków aktorzy epatują nieporadnością - albo postaci, którą próbują stworzyć, albo swoją własną. W kilku tysiącach sal jednocześnie, od rana do nocy prezentują się gotowe na pogardę i upokorzenie postaci, niestrudzenie utwierdzając widza w poczuciu, że jest on super-widzem. A widz powoli przestaje chcieć już być tylko taki super-super.

Pierwsza rzecz, jaką przeczytaliśmy w gazetach na temat naszej "Turandot", to że jest "na krawędzi Fringe'a". Jeszcze zanim pojawiły się nagrody, spektakl dostał etykietkę skrajnie awangardowego. Widzowie, którzy w konsekwencji zaczęli pojawiać się na naszych przedstawieniach reagowali skrajnie - albo wychodzili w trakcie, albo długo czekali po spektaklu, żeby podzielić się swoim zadziwieniem. Jednak najczęściej słyszeliśmy zdanie: "jak dobrze, że ktoś robi taki teatr". Dla jednych było to "jeszcze", dla innych "znów". Gdy próbowałem się dopytywać o istotę tego "takiego" teatru - najczęściej słyszałem: "odważny", "bezkompromisowy", "inny". Dopiero po dłuższej rozmowie udawało się nam zbliżyć do zrozumienia tej - wcale nie tak oczywistej dla nas - inności.

Na edynburskim festiwalu najbardziej brakowało mi klubu festiwalowego. Nie dlatego, żeby nie było się gdzie zresetować - pod tym względem Szkocja to absolutne Eldorado. Nie było jednak żadnego miejsca, które dedykowane by było spotkaniu się artystów ze sobą. Trochę czasu zajęło mi zrozumienie faktu, że ludzie wcale nie chcą być rozpoznawani i postrzegani przez pryzmat swojej pracy. Podobnie jak cukiernik nie idzie w wolnej chwili na pączka, podobnie aktor, jak tylko zejdzie ze sceny i skończy rozdawać ulotki pragnie jak najszybciej zapomnieć o tym, czym się zajmuje. I to nas diametralnie różni. "Jeszcze", albo "znów".

Podobnie jak to się stało ze staraniami Lublina o tytuł ESK, podobnie rzecz się ma z edynburskim festiwalem - wciąż jeszcze łatwiej docenić doraźne zaspokajanie naszych potrzeb, niż prowokowanie nowych. W moim odczuciu - i chyba nie pozostanę w nim odosobniony - przynajmniej w teatrze droższe są trudne pytania, niż łatwe odpowiedzi. I mimo, że podróż na Fringe'a była dla mnie i moich aktorów wędrówką przez teatralne piekło, to warto było. Choćby, żeby doświadczyć tej - znajomej - tęsknoty i potrzeby, a także by dowiedzieć się, jak wielu jest widzów, którzy z nadzieją na jej zaspokojenie "wciąż", albo "znów" spoglądają na wschód. Dlatego też powracam do swoich bliskowchodnich korespondencji. Nie bez przyjemności.

Korespondent z Bliskiego Wschodu

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji