Artykuły

Wściekłość aż do brzasku

"Poczekalnia.0" w reż. Krystiana Lupy w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

"Poczekalni.0" Krystiana Lupy nie doczekamy się artystycznej rewolucji zapowiadanej przez poprzedni tytuł projektu - "X-peryment". Będziemy za to zmuszeni do spoglądania przez cztery godziny w zwierciadło. Nie jest to przyjemny seans.

Jeszcze przed rozpoczęciem prac nad spektaklem Krystiana Lupy w Teatrze Polskim wyrosła wokół niego legenda. Projekt początkowo nosił tytuł "X-peryment", a słynny reżyser do współpracy zaprosił Dorotę Masłowską.

Marketingowy balon

To, co działo się na próbach, było pilnie strzeżoną tajemnicą, ale z czasem oczekiwania rosły, a poprzeczka została ustawiona wysoko. Spektakl przygotowywany przez osiem miesięcy był zapowiadany jako jeden z najważniejszych punktów Europejskiego Kongresu Kultury, ba!, nawet programu polskiej prezydencji w UE.

Marketingowy balon został nadmuchany do tego stopnia, że musiał pęknąć. Powietrze zaczęło z niego schodzić latem, kiedy pojawiły się plotki, że Dorota Masłowska zrezygnowała ze współpracy z Lupą. Teatr oficjalnie potwierdził tę wiadomość dopiero na kilka dni przed premierą. Reżyser opowiadał, że pisarka stchórzyła, a on sam czuje się wrobiony. Że przyszło mu do głowy, żeby zabawić się w Masłowską, ale koniec końców dialogi, jakie usłyszymy na scenie, będą wynikiem współpracy jego z zespołem "Poczekalni" i zielonogórską aktorką Hanną Klepacką.

Trwający cztery godziny spektakl okazał się wyzwaniem dla publiczności - nie wszyscy widzowie premierowego pokazu byli skłonni je podjąć, część opuszczała chyłkiem salę na Świebodzkim. Sceniczny czas płynął w stosunku do tego rzeczywistego w proporcji 1:1 i w znacznym stopniu wypełniał go bezruch i bezwład. A sama esencja była gorzką i trudną do przełknięcia pigułką. Warto było jednak ją sobie zaaplikować - jak gorzkie lekarstwo, które jest jednak skuteczne i potrzebne.

Straszni mieszczanie na opuszczonej stacji

Punktem wyjścia dla spektaklu jest fałszywy komunikat, który każe pasażerom jednego wagonu opuścić pociąg na nieczynnej stacji. Utkną tam, czekając na kolejne połączenie. To współcześni straszni mieszczanie - są w tej grupie studenci szkoły aktorskiej, którym reżyser w ramach przygotowań do dyplomowego przedstawienia "Hamleta" zafundował wycieczkę do Oświęcimia, nie tłumacząc jednak jej sensu i powodu. Jest dziennikarka alkoholiczka (Ewa Skibińska), jest znudzone sobą małżeństwo (Halina Rasiakówna i Wojciech Ziemiański) i starsza kobieta, która jako jedyna osoba ma naprawdę ważny powód, żeby szybko wrócić do domu (Krzesisława Dubielówna). Odcięci od świata, skazani na siebie, uwięzieni znajdą się w sytuacji granicznej. Na opuszczonym dworcu nie są jednak sami - podglądają ich dwaj grafficiarze (Marcin Pempuś i Adam Szczyszczaj). I próbują manipulować ich losem.

Zawiodą się ci, którzy oczekują po "Poczekalni.0" artystycznego eksperymentu, rewolucji. Ten spektakl nie wywróci do góry nogami myślenia o współczesnym teatrze. Ale jest ważny, zwłaszcza w kontekście Europejskiego Kongresu Kultury i tego, co pisał Zygmunt Bauman o płynnej współczesności. Reżyser stawia jej okrutną diagnozę. Według niego żyjemy w czasie wielkiej samotności, kiedy prawdziwe więzi między ludźmi są niemożliwe, bo wszyscy coś udają, grają choćby do upadłego. Ta wieczna kreacja sprawia, że wciąż wpadają w utarte koleiny, ale nawet znudzeni własną rolą nie potrafią zedrzeć maski z twarzy. Trudno być mistrzem w dziedzinie, w której specjalizują się wszyscy, więc bohaterowie nieuchronnie wpadają w bełkot, brak pewności siebie maskują mocnymi słowami, brak własnego zdania - utartą, podsłuchaną gdzieś opinią. Ich zdania ulepione są z cudzych słów, językowych wytrychów. Zachowują się, jakby rzeczywistość parzyła, a zanurzając się w nią, trzeba było nakładać kombinezon ochronny. Jednak raz założony przywiera do ciała na dobre i nie sposób się go pozbyć. Więc tkwią w nim jak w pułapce, odcięci od samych siebie barierą nie do pokonania. Pozostaje tylko bezsilny płacz, nocą, kiedy nikt nie widzi.

Gdzie jest prawda?

Rola pozwala na ucieczkę przed myśleniem, zwalnia z obowiązku kierowania własnym życiem. Człowiek bez niej staje się nagi jak Ania (przejmująca Anna Ilczuk), dziewczyna jednego z młodych aktorów, która zazdrości im bariery ochronnej, a brak maski próbuje zastąpić zmienianymi kalejdoskopowo sukienkami.

Kultura nie jest w tym świecie ani ratunkiem, ani ukojeniem. Jest kolejną odgrywaną farsą, nieszczerą i kłamliwą. Sama sztuka, bez komentarzy i wyjaśnień nie jest w stanie się obronić - tak jak projekt "Hamleta" w Oświęcimiu, w którym spójnego przekazu nie są w stanie zobaczyć młodzi aktorzy.

Gdzie zatem jest prawda? Z "Poczekalni" wynika, że potrafimy spojrzeć w lustro i zobaczyć siebie samych dopiero u schyłku życia. Póki co jednak tylko wściekłość pozwala nam na ucieczkę przed fałszem. W złości jesteśmy prawdziwi, nawet jeśli sami nie potrafimy zrozumieć, co nią kieruje. I jakkolwiek większość bohaterów Lupy ze swoją nijakością, brakiem charakteru i pustką myślową budzi w nas niechęć pomieszaną z uczuciem, że ta wizja jest niepokojąco bliska rzeczywistości, to współczucie i zrozumienie wywołują postaci życiowych frustratów - pana Huberta (Ziemiański), który przegrał i miłość, i życie, i Martina (Marcin Czarnik), który wychował się, patrząc na kominy Oświęcimia. Te postaci są zbudowane z gniewu - tego tłumionego, który musi eksplodować, i detonowanego na bieżąco. W obu przypadkach tak samo jednak bezsilnego - tutaj broń, nawet naładowana, rozerwie jedynie powietrze.

Bezlitosny portret nas samych

Jestem ciekawa konfrontacji tej "Poczekalni" ze zrealizowaną w Szwajcarii "Salle d'Attente" Lupy, która na październikowym Dialogu pojawi się z niemal identycznym tytułem co wrocławski spektakl. Poza nim oba przedstawienia łączy sytuacja uwięzienia scenicznych postaci - we Wrocławiu w dworcowej hali, w Lozannie w przejściu podziemnym. Jednak już sami bohaterowie są inni - w szwajcarskiej "Poczekalni" inspirowanej powieścią Larsa Norena to bezdomni, narkomani, alkoholicy, menele. Może okazać się, że publiczność tych skrzywdzonych i poniżonych przyjmie z większą sympatią niż pasażerów z Dworca Świebodzkiego. Łatwiej zdobyć się na współczucie wobec tzw. wykluczonych, z którymi na co dzień nie mamy do czynienia, niż wobec strasznych mieszczan, którzy tak niepokojąco przypominają nas samych. Zwłaszcza jeśli sportretowani są tak bezlitośnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji