Artykuły

Nie stać mnie na pracę w teatrze

- Aktor na ogół bywa bardziej dyspozycyjny dla zawodu niż rodziny. I z tego wynikają największe dla mnie stresy. Bardziej wykańczają mnie niż te zawodowe - mówi warszawski aktor JERZY ZELNIK.

Rz: Oglądał pan "Dynastię"?

Jerzy Zelnik: Co któryś odcinek. Jak przez mgłę pamiętam ten serial o wyższych sferach finansowych. Rozumiem, że nawiązuje pani do "Rezydencji"? Bohaterowie polskiego serialu funkcjonują jednak w innej skali i nie w tym miejscu świata. Nasza opowieść ma wiele poziomów, opowiada o różnych sferach życia - od biznesu przez sprawy rodzinne po stosunki społeczne. Jest w niej wszystko oprócz polityki. Rzadko oglądam seriale, ale mam nadzieję, że ten nasz będę - i to z przyjemnością.

Skąd ten optymizm?

- Bo dawno nie czytałem tak wciągającego scenariusza. Zaciekawia mnie jako czytelnika. Czekam zachłannie na kolejne odcinki jak fan kryminałów albo romansów niemogący się doczekać dalszego ciągu. W scenariuszu jest mnóstwo zaskakujących wydarzeń. Jego niezwykłość polega na tym, że po raz pierwszy o świecie bogaczy opowiada na poważnie. Nie jak do tej pory - poprzez sensacyjne wątki mafijne albo z przymrużeniem oka, jak na przykład "Tygrysy Europy" Jerzego Gruzy. W "Rezydencji" bogacze starają się o uczciwość w biznesie.

Czyli Jan Podhorecki jest podobny do Blake'a Carringtona, jednego z najbardziej pozytywnych bohaterów "Dynastii"...

- Proszę mnie nie zmuszać do szukania cech wspólnych, bo za mało jednak pamiętam z tamtej historii. Za to widzę bardzo wiele zbieżności między Janem Podhoreckim a mną, choć do jego majątku to bardzo, bardzo mi daleko. Ale sposób myślenia, reagowania na sytuacje rodzinne czy zawodowe jest mi niezwykle bliski. Raz tylko do tej pory zdarzyło mi się w karierze aktorskiej, że postać, którą grałem, przylegała do mnie tak blisko. Myślę o królu Zygmuncie Auguście.

Na ile obraz świata wykreowany w "Rezydencji" jest zbieżny ze stereotypowymi wyobrażeniami o ludziach majętnych?

- Najprawdopodobniej przeciętnemu zjadaczowi chleba wydaje się, że milioner opływa w dostatki i chodzi elegancko odziany, nieomal w białych rękawiczkach. Tymczasem Jan Podhorecki ma ciągle przed sobą górę zmartwień, codziennych trosk. I nieustanny ciężar ogromnej odpowiedzialności, bo do biznesu angażuje rzesze ludzi. Odpowiada więc też za ich los. Wychodzi na to, że taki milioner jest galernikiem, bo ma pracę, która się nie kończy. Nie dosypia i pewnie żyje trochę krócej niż przeciętny człowiek.

Przydały się panu do tej roli doświadczenia dyrektora teatru?

- Owszem. Podobnie jak małżeńskie, rodzicielskie, dorabiania się własnego majątku, budowania domów. Również z działalności społecznej i politycznej, w których aktywnie uczestniczyłem przez 13 lat, choć nigdy nie byłem członkiem żadnej partii.

W ubiegłym roku był pan członkiem komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego...

- To wynikało z mojej traumy związanej z 10 kwietnia. Nic więcej do dodania.

Aktor powinien się angażować w politykę?

- Pozornie nie, ale człowiek żyjący poza społeczeństwem, zamknięty w swojej klatce domowej, miałby ogromne trudności z przekładaniem swoich doświadczeń na sztukę. Życie wymaga wchodzenia w ciągle nowe sytuacje, podejmowania ryzyka. Bez tego się nie da. Choć, owszem, są i tacy, co uważają, że świat można zwiedzić, nie wychodząc z domu. Ale ja do nich nie należę. Zawsze pchałem się głową, rękami i nogami w rzeczywistość. Nawet w morderczą fizyczną pracę do granic możliwości: byłem na budowach pomocnikiem murarzy, zarabiałem za granicą, remontując mieszkania. To były także cenne nauki, które złożyły się na to, że jestem odważniejszy w życiu, nie tchórzę.

Nigdy pan nie żałował angażowania się w politykę?

- Może i czasem żałowałam, ale zawsze kierowałem się podszeptami mojego sumienia. Gdyby życie było, jak pisze Wisława Szymborska, "generalną próbą", to można by liczyć, że takich prób będzie kilka i przyjdzie czas, by dać premierę. Na miarę swoich oczekiwań. Niestety. Możemy zatem dokonywać wyborów, kierując się tylko przeczuciem, intuicją, logiką, mądrością, wiedzą. I mimo to ciągle potykać o własne błędy. Jak patrzę na swoje życie, to się go nie wstydzę, ale na pewno wiele bym w nim zmienił. Ale co - niech pozostanie moją tajemnicą.

Dyrekcja Teatru Nowego w Łodzi była pańskim sukcesem czy porażką?

- Ogromnym doświadczeniem. Sukcesem było, że wytrwałem 3,5 roku, i że udało się zrobić kilka uczciwych rzeczy, choć kilka się nie powiodło. Teatr był zarażony nienawiścią, która burzy, a nie buduje. Działałem w sytuacji ciągłego artyleryjskiego ostrzału, bo miasto reprezentowane przez media nie lubiło nas. Jednak umiałem się kulom nie kłaniać. Dobre i ważne było na przykład zaangażowanie całego wybitnie zdolnego roku ze szkoły teatralnej. Młodzi ożywili tę scenę, wnieśli naturalność, zapał do pracy. Biorąc to pod uwagę, sądzę, że sobie poradziłem i podałem pałeczkę sztafetową swojemu następcy.

Zgodziłby się pan jeszcze poprowadzić jakąś scenę?

- Raczej nie.

Mówił pan potem, że ma dość teatru.

- Jako aktor już wszystko właściwie zagrałem. Myślałem, że mógłbym już poprzestać na reżyserii. A na etacie to już w ogóle siebie nie widzę.

Po rozstaniu z Teatrem Nowym mówił pan jednak, że bierze pod uwagę współpracę z Andrzejem Sewerynem, który obejmował właśnie Teatr Polski w Warszawie. I nic z tego nie wyszło.

- Jak człowiek, który lubi nowe sytuacje, sądziłem, że warto byłoby uczestniczyć w rozkręcaniu takiego nowego projektu. Byłem już nawet w próbach trzech sztuk, ale wszystko się przeciągało, trzeba było zawiesić próby na półtora roku. Wtedy na nowo musiałem podjąć decyzję. I zrezygnowałem z powodów ekonomicznych. Nie stać mnie na pracę w teatrze. Zresztą zawsze przede wszystkim czułem się dzieckiem filmu. I wciąż jestem stęskniony za fabułą, rytmem pracy w filmie, który w serialu jest nieosiągalny.

Ale wciąż występuje pan z monodramami i koncertami w całej Polsce...

- Bo bliska mi jest poezja, którą recytuję z towarzyszeniem muzyki. Ona mnie nie nuży, mimo że zajmuję się nią od 40 lat.

Czyli nadal jest pan bardzo zajęty.

- Tak. Aktor na ogół bywa bardziej dyspozycyjny dla zawodu niż rodziny. I z tego wynikają największe dla mnie stresy. Bardziej wykańczają mnie niż te zawodowe.

Chyba jednak z czasem rodzina przyzwyczaja się do tego rytmu.

- Nie. Odwrotnie. Ma tego dosyć.

Łatwiej było kiedyś uprawiać zawód aktora?

- Najłatwiej w "Faraonie", bo nie miałem jeszcze żadnych obciążeń, kierowałem się wyłącznie intuicją, emocjami. W trakcie pracy nastąpiło jednak szybkie dojrzewanie. Cenię tamtego Jurka Zelnika za to, że w czasie tamtych dwóch lat realizacji filmu stał się zawodowcem - mimo że był na pierwszym roku studiów. A potem przyszła odpowiedzialność, czasem paraliżująca.

Co wtedy pomogło?

- Spotkanie z Peterem Brookiem. Spędziłem z nim tylko dwa tygodnie na warsztatach, ale nauczył mnie rzeczy niezwykle ważnej: otwarcia na własną wyobraźnię, umiejętności improwizacji. Tyle że nie umiałem tego robić przez następnych dziesięć lat. Dopiero gdzieś po czterdziestce nastąpił przełom. Kiedy wychodziłem na scenę, nie wiedziałem, jak będę grał, umiałem się oczyścić z wiedzy poprzedniego dnia. Nie kserować, ale od nowa grać.

Dobrze, że aktorzy nie dźwigają już na barkach ciężaru misji?

- Może i tak. Dawniej byliśmy ludźmi niosącymi słowa będące w opozycji do ówczesnej władzy. Za to byliśmy cenieni. Dziś każdy ma swoją prawdę. Norwid, Kochanowski, Mickiewicz, Herbert nie są już dziś tak kochani, a miłość do poezji nie jest już dziś tak powszechna. Ale ja wciąż mam poczucie, że bez niej nie da się żyć na co dzień - ani w pracy, ani tramwaju, ani w łóżku. Genialny wiersz potrafi w sobie zamknąć prawdę na temat życia, transcendencji, miłości, wiary. To wielka siła. A chodzi przecież o to, by człowiek lepił swoje życie jak dzieło. By nie było przeciętne, miało urodę.

Rezydencja tvp 1 | 17.30, 18.00 | SOBOTA | 21.25 | WTOREK tvp 1 | 21.35 | ŚRODA | 21.25 | CZWARTEK

Jerzy Zelnik

Widzowie pamiętają go jako Ramzesa XIII z "Faraona" Jerzego Kawalerowicza, tytułowego bohatera "Doktora Murka" w reżyserii Witolda Lesiewicza, a także Andrzeja Gaszewskiego z "Medium" Jacka Koprowicza. Interesujące role stworzył w "Dziejach grzechu", "Ziemi obiecanej", "Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny", "Z dalekiego kraju" oraz "Chopinie. Pragnieniu miłości". Na deskach scenicznych Jerzy Zelnik (ur. 1945) zadebiutował w Starym Teatrze w Krakowie w 1968 roku. Później był też aktorem Teatru Dramatycznego, Studio i Powszechnego w Warszawie. Najciekawsze kreacje teatralne stworzył jako Lizander w "Śnie nocy letniej" w reżyserii Konrada Swinarskiego i hrabia Henryk w "Nie-Boskiej komedii" w Teatrze Telewizji w realizacji Zygmunta Hübnera. Był też dyrektorem Teatru Nowego w Łodzi (2005 - 2008). Ostatnio widzowie mogli oglądać go w telewizyjnych serialach: "Magda M." i "Teraz albo nigdy!". Obecnie gra ojca rodziny, zamożnego polskiego binesmena w "Rezydencji".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji