Czy Werther cierpiał naprawdę
Albert kocha Charlotte i Werther ją kocha. Jej zaś wydaje się, iż darzy uczuciem tego pierwszego, na dodatek obiecała umierającej matce, iż poślubi Alberta. Werther nie chcąc być rywalem przyjaciela usuwa się w cień. Prawdziwa miłość dochodzi jednak do głosu. Już po ślubie Charlotta orientuje się, dla kogo naprawdę bije jej serce. Werther zaś wraca z dalekiej podróży, by raz jeszcze zobaczyć ukochaną. Potem pozostaje mu tylko zastrzelić się z broni, którą pożyczył mu były przyjaciel, a obecny maż Charlotty.
Tak też można opowiedzieć dzieje nieszczęśliwej miłości Werthera do Charlotty, a kolejność zdarzeń została zachowana. Tyle tylko, iż nikt nie pojmie, dlaczego Werther był idolem młodzieńców epoki romantyzmu, a ówczesne panny marzyły, by ktoś je kochał tak jak on Charlotte. Nie ma również w tym streszczeniu poetyckiego klimatu muzyki Julesa Masseneta, który w kilkadziesiąt lat po opublikowaniu powieści Goethego, przemienił ją w liryczną operę, stanowiącą kwintesencję romantyzmu i francuskiego wdzięku w muzyce, a od momentu prapremiery cieszącą się popularnością u publiczności.
Niestety, w warszawskiej premierze "Werthera" Masseneta też zachowana jest jedynie kolejność zdarzeń. Ktoś wchodzi, ktoś wychodzi ktoś śpiewa o miłości, a kto inny o małżeńskich powinnościach. Najdobitniejszym tego przykładem jest akt II spektaklu, w którym jest dużo pozornego ruchu. Drzwi od kościoła umieszczone centralnie na scenie otwierają się i zamykają co parę minut, poszczególni soliści wyłaniają się z prawej lub lewej kulisy, ale nic z tego nie wynika. Nie ma nastroju, nie ma namiętności uczuć, a bez tego nie ma "Werthera".
Realizacja tej opery Masseneta to zadanie dla bardzo doświadczonego reżysera teatralnego, który potrafi poprowadzić na scenie subtelną grę psychologiczną. W Warszawie poproszono o to debiutanta w tej profesji, Gerarda Wilka, choć można było z góry przypuszczać, iż ten były tancerz może sobie nie poradzić tam, gdzie ważna jest umiejętność wnikliwej pracy z aktorami. Na dodatek kierownik muzyczny przedstawienia, Jean-Pierre Marty bez przekonania podszedł do partytury Masseneta i tak oto z nastrojowej muzyki ulotnił się bezpowrotnie jej poetycki klimat i nastrój.
Szkoda, iż tak się stało, zwłaszcza że dyrekcja teatru zaprosiła bardzo dobrych śpiewaków. Dawno na warszawskiej scenie nie oglądaliśmy tak wyrównanego kwartetu głównych solistów: francuskiego tenora lirycznego Gerarda Garino, Stefanię Kałużę - piękny, głęboki mezzosopran ceniony w Europie, choć po raz pierwszy występujący w Warszawie, a także niezawodnych i zawsze pewnych warszawskich artystów: Izabellę Kłosińską oraz Adama Kruszewskiego. Wszyscy mogliby zaśpiewać z powodzeniem w wielu teatrach europejskich. Tu bez reżysera snują się po scenie, nie zainspirowani przez dyrygenta produkują jedynie piękne dźwięki. Dopiero po drugiej przerwie przedstawienie nabiera tempa, śpiewacy się ożywiają i wtedy jeszcze bardziej widać, że Werther w Warszawie mógł przeżyć naprawdę wielką miłość.