Artykuły

Przypomniany "Werther"

Czy dzisiejszy miłośnik opery i bywalec operowych teatrów jest w stanie wyobrazić sobie niebywałą popularność, jaką u schyłku ubieg­łego stulecia i na początku naszego wieku cieszyła się twórczość Juliu­sza Masseneta? Nie należały wtedy do rzadkości wieczory, kiedy na czterech paryskich scenach grano równocześnie cztery różne jego ope­ry! Grywano je oczywiście często i w innych krajach (także w Polsce), a kiedy nastała era płytowa, naj­więksi śpiewacy uważali za swój obowiązek włączenia Massenetowskich arii do swojej dyskografii. Notabene: jeszcze przed ową "płytową erą" do najświetniejszych odtwórców głównych ról w operach Masseneta ("Herodiada", "Cyd", "Werther") należał wielki polski tenor Jan Reszke.

Trudno sobie to wszystko wyob­razić, gdyż w drugiej połowie na­szego stulecia dzieła Masseneta szybko jakoś odeszły w cień i z rza­dka tylko bywają przypominane. W Polsce po wojnie - o ile pamię­tam - tak słynną niegdyś "Marzon" wystawiono raz tylko w Poznaniu, jeszcze za dyrekcji Waleriana Bier­diajewa (ale za to jak wystawiono! - w pierwszym akcie urocza Bar­bara Kostrzewska zajeżdżała na scenę prawdziwą karetą zaprzężoną w dwa siwe rumaki); w Krakowie Kazimierz Kord z ogromnym po­wodzeniem dał polską premierę "Don Kichota", którego nieco później grano także w Gdańsku, a w Łodzi Sławomir Pietras jako szef Teatru Wielkiego sięgnął po całkowicie już zapomnianą "Teresę". To chyba wszytko na przestrzeni nieomal pół wieku...

I oto teraz na scenie warszaw­skiego Teatru Wielkiego jako pierwsza pozycja nowego sezonu dość nieoczekiwanie pojawił się "Werther". "Werther", "wymyślony" tu nb. także jeszcze przez Sławomira Pietrasa; "Werther", który na scenie tej ma piękne tradycje z początku stulecia, upamiętniony wspaniały­mi kreacjami samego Battistiniego i Salomei Kruszelnickiej, a po nich - m.in..Giuseppe Anselmiego, He­leny Zboińskiej-Ruszkowskiej i Ja­niny Korolewicz-Waydowej. Czy jednak tu i teraz był to istotnie pomysł "na czasie"?

Chyba niezupełnie - wydaje się bowiem, iż powtórzono tu błąd, do jakiego doszło nieco wcześniej w przypadku "Fedory" Gierdana.

Tam wprawdzie nieco więcej jest dramatycznej akcji, tu - więcej dobrej muzyki, i tu, i tam znaleźć można arię zaliczaną do "hitów" operowej muzyki (przy czym aria z III aktu "Werthera" po dziś dzień należy do hitów najpopularniej­szych), jako całość jednak obydwa dzieła trochę już zwietrzały i nie bez racji znalazły się raczej na pery­feriach operowego repertuaru. Pró­bować je ożywić można dziś chyba tylko mając do zaproponowania jakąś rewelacyjną koncepcję insce­nizacyjną, albo - zapewniając ob­sadę wykonawczą na najwyższym poziomie. Inaczej trudno liczyć na żywsze zainteresowanie współczes­nych odbiorców.

I powiedzieć trzeba, że w przypa­dku "Werthera" uczyniono wiele, aby przedstawić to dzieło w kształcie możliwie doskonałym i bliskim au­torskiej idei. Dyrygenta, scenografa oraz odtwórcę tytułowej roli zapro­szono z kraju kompozytora, reżyse­rii zaś podjął się polski wprawdzie artysta, ale także od lat osiadły we Francji i przeniknięty atmosferą tamtejszego muzycznego teatru. Nie wystarczyło to jednak, aby po­wstał spektakl zdolny naprawdę za-frapować widza. Nie wystarczyło, m.in. dlatego, że - co tu dużo mówić - francuscy goście zawiedli trochę oczekiwania polskich od­biorców. Dyrygent Jean-Pierre Ma­rty nie zawsze potrafił wyegzekwo­wać od zespołu orkiestrowego na­leżnej precyzji oraz szlachetności brzmienia. Scenograf Jean-Jacques Le Corre zaprojektował dekoracje wręcz brzydkie, nie wytwarzające żadnego romantycznego nastroju, co razi zwłaszcza w pierwszym akcie (ściana ciemnej zieleni z powycina­nymi prostokątami jakby "okien" wywołuje raczej atmosferę chłodu i obcości - właśnie wtedy, gdy ze sceny słyszy się słowa o pięknie letniej przyrody, o bujnie kwitną­cych kwiatach i o uroku tego właś­nie ogrodowego zakątka przy domu burmistrza Wetzlaru. który to urok sprzyja budzącym się w sercach młodych ludzi gorącym uczuciom miłości. Czyżby chciał w ten sposób zaznaczyć niemiecki rodowód libretta, jako że Niemcy wielu Fran­cuzom kojarzą się z sztywnością i brakiem wdzięku? Tenor Gerard Garino jest na pewno dobrym, bar­dzo kulturalnym i czującym styl muzyki Masseneta śpiewakiem, ale w trakcie premierowego wieczoru był chyba trochę nie w formie (a może też po prostu najlepsze swoje lata ma już poza sobą?), toteż o ile piękną Inwokację do natury w pierwszym akcie zaśpiewał znako­micie, to słynna Pieśń Osjana, na którą zapewne czekało specjalnie wielu melomanów, przeszła zupeł­nie bez wrażenia. Nasz zaś rodak Gerard Wilk, w swoim czasie świet­ny tancerz Teatru Wielkiego, pod­szedł do swego reżyserskiego zada­nia z należnym pietyzmem dla kom­pozytora oraz dla treści libretta, ale nie wyszedł poza pewien schematyzm - bo też "Werther", w którym wszystko prawie polega na subtel­nych romantycznych nastrojach, a cała "akcja" rozgrywa się w sferze wewnętrznych przeżyć bohaterów, jest na pewno pozycją zbyt trudną i ryzykowną jak na reżyserski debiut.

Broni się natomiast to przedsta­wienie dzięki nad podziw pięknym kreacjom grona polskich śpiewa­ków. Debiutująca na warszawskiej scenie i na dobrą sprawę nie znana dotąd polskiej publiczności (lecz, jak słyszeliśmy, od dziesięciu prze­szło lat wysoko notowana na za­granicznych scenach - m.in. w Wiedniu, Salzburgu, Barcelonie, Brukseli, Kopenhadze, Mediolanie oraz w Zurychu, gdzie związana jest stałym kontraktem z teatrem opero­wym) wrocławska mezzosopranistka Stefania Kałuża okazała się wyśmienitą Charlottą, ujmując za­równo samymi walorami głosu, jak też wrażliwą i inteligentną interpre­tacją swej partii. Adam Kruszewski świetnie śpiewał Alberta i potrafił przykuć uwagę słuchaczy mało za­zwyczaj dostrzeganą arią w II akcie. Także i skromniejsza partia Zofii, młodszej siostry Charlotty (także zakochanej w Werterze) znalazła znakomitą odtwórczynię w Izabelli Kłosińskiej. Warto nadto podkreś­lić piękny śpiew (a i wygląd) dziecię­cego Chóru Alla Polacca.

Dodajmy jeszcze, że premierę "Werthera" zaszczyciła, jako gość ho­norowy, prawnuczka kompozyto­ra, p. Annę Bessand-Massenet, któ­ra w przeddzień spektaklu spotkała się z prasą i warszawskimi miłoś­nikami opery.

A zatem - czy warto było w obecnym czasie tego "Werthera" wystawiać? Rzecz niby tak nie na czasie... Ale kto wie? Może właśnie dzisiejszym odbiorcom dobrze jest pokazać taki utwór mówiący o mło­dych ludziach pełnych romantycz­nej wrażliwości, subtelności i kul­tury, gotowych też do ofiary z włas­nego szczęścia, a nawet życia w imię uczciwości oraz wierności wobec przyjętych moralnych obowiąz­ków? Wprawdzie opera śpiewana jest we francuskim oryginale, ale świetlne napisy dostatecznie jej treść objaśniają.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji