Artykuły

Jeśli Boga nie ma

Krzysztof Zaleski wprowadził na scenę język widowiska telewizyjnego. Jednak, pomimo gwałtownej ekspresji i gorączkowego montażu obrazów, gdańskich braci Karamazow oddziela od widowni lodowa ściana.

Ponura płaszczyzna z ciemnych desek, ograniczająca przestrzeń od tyłu, swoimi zakrzywieniami wyznacza umownie, z pomocą pojedynczych sprzętów, kilka równoczesnych planów akcji. Realizatorzy przedstawienia zrezygnowali z łatwej rodzajowości, nie uwodzą uwięzioną w stereotypach rosyjską egzotyką. Gdy w pierwszym, cerkiewnym obrazie pojawi się postać w habicie niosąca ikonę, w muzyce Michała Lorenca zamiast prawosławnych chórów słychać dźwięki, które brzmią raczej jak przetworzone flamenco. Gdy w karczmie Dymitr mówi do Gruszeńki, że sprowadził cygańską orkiestrę, by zagłuszyć swój ból i roztopić go w zgiełku świata, scena wcale nie zaludnia się i nie nabiera życia.

Teatr telewizyjny

Gdańska inscenizacja, zatytułowana skromnie "Kilka zdarzeń z życia braci Karamazow", ma oryginalną konstrukcję. Z ciemności wyłaniają się co rusz jakieś postaci, które zaraz na powrót znikają, zostawiając po sobie jeden gest albo grymas. W którymś z kolejnych błysków reżyser pokazuje nam na przykład, jak służąca Gruszeńki stawia na nocnym stoliku swej pani - nie wiadomo po co - moździerz. Ten sam, który porwie potem oszalały z zazdrości Dymitr, by zabić nim ojca. Ten sam, który w końcu zabije Fiodora Karamazowa inny jego syn - bękart Smierdiakow.

Mroczna opowieść Dostojewskiego o ludziach zniewolonych przez swoje namiętności, porażonych zwątpieniem w istnienie Boga i jakiejkolwiek prawdy transcendentnej zamieniła się pod ręką Krzysztofa Zaleskiego w ciąg rozbłyskających obrazów-epifanii. Reżyser nie buduje postaci w głąb, nie drąży psychiki i charakterów, które stanowiłyby o ich "osobnym" istnieniu. Przyłapuje je na krótko, w biegu, gdy uciekają przed swoimi biesami. Bo nie o indywidualny dramat tu chodzi. Karamazowie, jak chciał w swoim studium o Dostojewskim Leonid Grossman, są tu niemal postaciami alegorycznymi "rozgrywającymi swoje misterium niczym w średniowieczu".

Święci nie mają głosu

W gdańskim przedstawieniu znamienne jest to, że święci prostaczkowie nie stają się partnerami sporu. Podczas próby pojednania Karamazowów starzec Zosima (Zbigniew Gawroński), w skromnym habicie, pozbawiony patriarchalnej brody i majestatu bożej władzy, siedzi nieruchomo i słucha z martwą twarzą.

Tylko na koniec rzuca się do nóg Dymitra i składa mu głęboki ukłon, dotykając czołem ziemi. Bezsilna świętość korzy się przed zbrodniarzem? A jednak, może tym właśnie gestem, choć jeszcze go nie rozumiemy, starzec powstrzyma ostatecznie Dymitra przed ojcobójstwem?

Stroną sporu o Boga nie staje się także zakonnik Alosza. Andrzej Łachański gra go z tą samą, co Gawroński, zerową ekspresją, prawie niemo, patrząc na szalejący świat szeroko otwartymi oczami, w których nie ma jednak zdziwienia. Bo czy dziś można się dziwić, że ktoś nie potrafi uwierzyć w Boga, choć gotów jest pokonać kwadrylion kilometrów w mroku dla dwóch sekund jasności? A bez tej wiary świat staje się nie do zniesienia, bo każda idea wyda się śmieszna w obliczu cierpienia i śmierci, nie nagrodzonych życiem przyszłym. Jeśli Boga nie ma, wtedy wszystko, nawet zbrodnia, jest dozwolone.

Reżyser bierze pod uwagę drogę, jaką przebyliśmy od czasu, gdy Dostojewski sformułował tę tezę. Dlatego słynny fragment, w którym ojciec wypytuje swoich synów o nieśmiertelność duszy, traci w adaptacji Zaleskiego trójkowy, moralitetowy układ - Fiodor zadowala się negacją Iwana. Alosza nie protestuje, nie walczy o swoją prawdę, nie przekonuje. Czy dlatego, że sam wątpi? Szarpanina najmłodszego z braci, w którym stopiła się pobożność matki i lubieżność ojca, opisywana szeroko w powieści, w przedstawieniu trwa tylko krótką chwilę - gdy trup świętego starca, miast krzepić maluczkich cudami, banalnie się rozkłada, obrażony na Boga Alosza idzie do Gruszeńki. Tyle że ten dziecinny bunt obraca się także w służbę Najwyższemu - dzięki jego wizycie grzesznica zostaje przecież nawrócona.

Reżyser zdaje się więc podzielać wiarę Dostojewskiego w ludzi-cherubinów, którzy potrafią intuicyjnie poznać prawdę, niedostępną ludzkim sądom. Alosza, Zosima czy wariatka Lizawieta (poruszająca w swojej niemocie Alina Lipnicka), choć bierni, są niezbędni jako lustra, w których odbijają się "mordy" pozostałych bohaterów, zarażonych złem. Są potrzebni jako wyrzut sumienia dla Iwana, który swoimi teoriami sprowokował Smierdiakowa do zabójstwa. W ostatniej scenie Alosza i Lizawieta staną na wprost samotnego, zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym "nadczłowieka". Jeśli Boga rzeczywiście nie ma, niech zastąpi go chociaż poczucie winy.

Daleko, choć blisko

Reżyser posadził widzów na niezbyt wygodnych ławach ustawionych na scenie. Intymność tego spotkania, wynikającą z bliskości aktorów, zniweczyła jednak histeryczna gra. Gdy patrzyłam na napięte mięśnie twarzy Mirosława Baki, bałam się, że za moment aktor eksploduje. Pewnie, Dymitr jest namiętny i w tej swojej namiętności niepoczytalny, ale każde szaleństwo przestaje być interesujące, gdy wygrywane jest na tej samej, napiętej strunie. Podobna, wybuchowa ekspresja wpisana jest w rolę Jarosława Tyrańskiego, choć jego Iwan przechodzi - w przeciwieństwie do brata - znamienną ewolucję. Najpierw jest chłodny, nieprzystępny, obcy, jak ktoś, kto w poszukiwaniu wielkości nie toleruje ludzkich wszy. Gorączką zaraża się dopiero wtedy, gdy przekona się, że jego rozum przy testowaniu wykoncypowanego przez niego systemu natrafi w końcu na coś, czego nie zdoła przeniknąć i pokonać - na obrzydzenie do samego siebie. Wtedy pojawi się przed nim diabelskie alter ego (dobra rola Andrzeja Nowińskiego), by swoją pospolitością i głupotą obalić mrzonki o jego wielkości.

Jerzy Łapiński jako kabotyński, błaznujący Fiodor, kolejne wcielenie Bachusa, sensualisty smakującego życie w jego konkretach, ma momenty pyszne - zwłaszcza w scenie, gdy obala Boga i Szatana niewinnym pytaniem o piekielny sufit i materiał, z którego wykonane są diabelskie widły. Ale jest w tym przedstawieniu rola bardziej precyzyjna i po prostu wyśmienita - Smierdiakow Dariusza Szymaniaka. Lokaj starego Karamazowa, złączony od początku z Iwanem jako jego cień, zepsuty rezonator, który przyswoił sobie jego ideę i wypróbował ją w praktyce, obnosi na twarzy niepokojący, lizusowski uśmieszek. Ta miernota i tchórz stanowi w istocie sprężynę, która napędza w "niewinny" sposób diabelski mechanizm. Postać stworzona przez Szymaniaka przyciąga, na zasadzie kontrastu, właśnie swoją niepozornością - bo zło jest przecież banalne. Tani demonizm zdecydowanie wyszedł z mody.

Nie podobały mi się, niestety, role kobiece. Joanna Kreft-Baka nie zdradza nam, jak działa uwodzicielska siła Gruszeńki, a trzęsąca się, wysunięta bródka to za mało, by pokazać skażoną złem duszę bohaterki. Katarzyna Iwanowna Anny Bielańskiej drażni manieryczną frazą - każde wypowiadane przez nią zdanie ma taką samą "astmatyczną" intonację. Ciekawy epizod stworzył natomiast Igor Michalski.

Pozostaje jeszcze tylko pytanie, skąd bierze się - mimo piękna obrazów i gorączki aktorskich serc - chłód na widowni? Czy Dostojewski i jego "przeklęte problemy" nic już nas nie obchodzą? Może tylko zepchnęliśmy je do środka, broniąc ich przed publicznymi debatami i rozpaczając po cichu?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji