Artykuły

Wrona zrobił Kruka

"Kruk" w reż. Marka Wrony w Teatrze im. Witkiewicza w Zakopanem. Pisze Beata Zalot-Tomalik w Tygodniku Podhalańskim.

Marek Wrona, aktor Teatru Witkacego, po raz pierwszy w roli reżysera. I od razu z sukcesem. Bo jego "Kruk" zabiera w swoje światy (zaświaty?), smakuje, lekko niepokoi i jeszcze przenosi do magicznej Kasprowiczowej Harendy.

Po śmierci Laury, Juana odwiedzają przyjaciele. Mimo że ich nie zapraszał, twierdzą, że przyszli po jego telefonie. On przekonany jest, że nie telefonował, że nikogo nie zapraszał. Są tak samo ubrani, wypowiadają te same słowa, słuchają tej samej muzyki. I nagle pojawia się Laura, mimo że od roku nie żyje. Mimo że dokładnie podczas tamtego spotkania, kiedy wszyscy byli już zamroczeni alkoholem, została zamordowana przez jakiegoś szaleńca w ogrodzie.

Znajduje się zapalniczka, którą Inez zgubiła wczoraj, a rok wcześniej znalazła Laura. Dzieją się więc dziwne rzeczy. Czas się zapętla, przenikają się światy Rozum przegrywa z niewyjaśnionymi zjawiskami. Narasta niepokój. Nie wiadomo już, czy śmierć Laury była snem (zbiorowym), czy też to, co dzieje się teraz, jest jakąś marą. A jeśli to nie sen, to jak to wszystko wytłumaczyć. Niepokój przeobraża się w jakiś obłęd, paranoję. "To są tylko głupie myśli. Nie mają większego znaczenia" - to pierwsze słowa, jakie padają podczas spektaklu (z ust Juana). Może te słowa właśnie są kluczem do zrozumienia całego spektaklu, może to wszystko rozgrywa się tylko w umyśle...

Tak można by streścić sztukę hiszpańskiego dramatopisarza Alfonso Sastre pt. "Kruk". Sztukę trochę w stylu opowiadań Poego - nie przerażających, ale właśnie trochę straszących, bardziej wywołujących niepokój, zmuszających do refleksji. Poe zresztą kojarzy się z tym spektaklem także z powodu tytułu, bo zapewne Sastre świadomie nawiązuje nim do słynnego wiersza Poego o tym samym tytule, w którym mówiący kruk składa wizytę mężczyźnie rozpaczającemu po śmierci ukochanej.

Reżyserii "Kruka" podjął się Marek Wrona, znany dotąd jako aktor, w roli reżysera debiutujący. I udało mu się z tego dramatu wyłuskać nad podziw dużo. Bo i tchnął w spektakl trochę witkacowskich "czarów", których od zakopiańskiego Teatru z Chramcówek wierni widzowie wręcz wymagają.

Rewelacyjnie w tym spektaklu zagrała Harenda, bo scena tym razem przeniosła się do Muzeum im. Jana Kasprowicza i to do pomieszczeń na górze budynku, nieudostępnianych na co dzień (dodatkowy bonus!). Zagrały harendańskie zapachy, skrzypiące deski w podłodze, ogród i pewnie nawet duchy, które w tym miejscu mieszkają, niejedno pamiętają i niejedno mogą.

Harenda ze względu na wielkość (a raczej niewielkość) pomieszczenia wymusza pewną kameralność, co jest dodatkowym atutem tego spektaklu.

Pięknie rozedrgała dusze widzów muzyka znana wszystkim z filmu "Lisbon story" - niesamowita, poruszająca muzyka zespołu "Madradeus", będąca jednocześnie klamrą kompozycyjną w przedstawieniu.

Tak więc gorąco namawiam, by jeden z sierpniowych wieczorów poświęcić i dać się porwać witkacowsko-harendziańskim czarom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji