Artykuły

Łatwo nie oddam wolności

- Nie wydaje mi się, by aktorstwo wymagało wykształcenia. Szkoła aktorska powinna być szkołą zawodową, a nie akademicką. To dość prosty zawód, w dużym stopniu polegający na intuicji. Może to zresztą usprawiedliwianie samego siebie, bo nie mam tytułu magistra... - mówi JACEK BRACIAK.

Rz: Wielokrotnie podkreślał pan, że teatr jest dla aktora miejscem najważniejszym, w którym uczy się zawodu. Teraz zrezygnował pan z grania w nim. Gdzie tu logika?

Jacek Braciak: Miałem 20 lat, żeby nauczyć się swojego zawodu. Teraz przyszedł taki czas, kiedy ludzie, od których się go uczyłem, już odeszli. Przyszli inni, od których już nie bardzo mam się czego dowiadywać. Poza tym uznałem, że etap szkolnej zależności, czyli ciągłe usprawiedliwianie się, zwolnienia lekarskie, już mnie nie interesuje. A trzeba przyznać uczciwie - to była nieodłączna część życia na teatralnym etacie. Przez rok zasmakowałem wolności i tak łatwo jej nie oddam.

Czym ona jest?

- Uwolnieniem od wielu stresów i kompromisów. Sam decyduję, co robię. Wreszcie mogę się skupić na jednej rzeczy, a nie rozpraszać dnia na kilka spraw. Zawsze mnie to męczyło, bo nie mam podzielności uwagi. Coraz gorzej znosiłem konieczność pojawienia się na czas na próbie w teatrze albo na zdjęciach. To było ciągłe gonienie.

A może monotonia w teatrze?

- Nigdy jej tam nie odczuwałem. Teatr nie kojarzył mi się - i do tej pory tak jest - ani z nudą, ani z rutyną. Nawet obiad w bufecie codziennie był innym, nowym doświadczeniem.

Chodzi pan do teatru jako widz?

- Tak.

I jak się panu podoba?

- Różnie. Ale byłem ostatnio w Powszechnym na "Koriolanie" Szekspira i powiem oględnie - dość mi się podobało. Po kilku sezonach dotarłem też wreszcie na "Wujaszka Wanię" do Polskiego. Wspaniałe przedstawienie. Byłem zachwycony, poruszony i pełen szacunku dla twórców.

W 2009 roku zagrał pan w Teatrze Capitol w spektaklu "Dziwna para". Szukał pan dla siebie nowego miejsca?

- Raczej pieniędzy. Długo byłem bez pracy i z tego punktu widzenia ta propozycja była zbawienna. Okazało się, że Artur Barciś bierze udział w "Tańcu z gwiazdami" i potrzebne będzie zastępstwo.

Podtrzymuje pan stwierdzenie, że aktorstwo nie jest zawodem dla magistrów?

- Tak. Tytuł magistra powinien oznaczać jakąś wiedzę, przynajmniej teoretyczną. Nie wydaje mi się, by aktorstwo wymagało wykształcenia. Szkoła aktorska powinna być szkołą zawodową, a nie akademicką. To dość prosty zawód, w dużym stopniu polegający na intuicji. Jest wiele przykładów znakomitych aktorów, którzy właśnie w ten sposób go uprawiali. I są też przykłady aktorów, którym wiedza czy inteligencja wręcz przeszkadza. Może to zresztą usprawiedliwianie samego siebie, bo nie mam tytułu magistra... Dobrze, powiem to. Sądząc po moich koleżankach i kolegach, nie wydaje mi się, żeby w większości byli to ludzie dobrze wykształceni.

Mówi pan, jakby do szkoły trafiali ludzie o niezbyt szerokich horyzontach...

- Opieram się na pamięci własnych doświadczeń i nie przypominam sobie wielkiej ideologii, kiedy zdawałem do szkoły. Pewnie chodziło mi przede wszystkim o pieniądze, sławę i kobiety. Wiem też, że część moich kolegów zdawała do szkoły, bo nie dostała się gdzie indziej. Nie miałem zielonego pojęcia, czym tak naprawdę jest bycie aktorem. Jak się ma 19 lat, to stan świadomości jest dość powierzchowny.

Bardzo się zmienił po 20 latach bycia aktorem?

- O, tak. Ten czas stażu nie był tylko pasmem sukcesów. Wszystko przychodziło powoli. Na początku drogi zawodowej nie rozpieściła mnie żadna wielka rola ani sukces, bo może wtedy przewróciłoby mi się w głowie. Przeszedłem żmudną drogę od epizodów poprzez małe role do tych nieco większych. I tak jest do dziś. Był to nie tyle ciąg wzlotów, ile upadków i ciągłego cierpliwego podnoszenia się. Były momenty niewiary, wątpliwości. Teraz zdarzają mi się coraz rzadziej. Ostatnio miały miejsce po zdjęciach do "Brzyduli", kiedy telefon milczał przez siedem miesięcy. Wtedy zacząłem się zastanawiać, że może już się więcej nie przydam jako aktor. Miałem za to czas na odśnieżanie, czytanie książek, bieganie i jazdę na rowerze. Postanowiłem czekać. Jestem w tym coraz lepiej wytrenowany i już nie tracę spokoju, gdy przychodzi taki milczący czas. Staram się nie odbierać tego osobiście, choć nie jest to łatwe. Tłumaczę sobie wtedy, że może nie jestem najgorszy, tylko że akurat nie pasuję do czyichś koncepcji, bo przecież nie mam super warunków.

Ale wymarzoną rolę pan ma.

- Tak jest. Chciałbym zagrać porucznika Hoszowskiego z powieści "Warunek" Eustachego Rylskiego. Hoszowski jest mi bliski z pochodzenia, urodzenia, mentalności, chłopskiego uporu, ambicji, która popchnęła go z nizin gdzieś nieco wyżej. Pomijając warunki fizyczne, które też mamy zbliżone, bo został opisany jako nieduży wzrostem oficer. Poza tym uważam, że ta powieść to jest gotowy film, mimo że autor dystansuje się wobec takiej oceny. Rzadko się zdarza, że czuje się taką bliskość postaci. Mnie się to już zdarzyło, kiedy przeczytałem przed laty scenariusz "Ediego". Miałem wówczas przeświadczenie, że Jureczek to ktoś, kogo odnajduję w sobie. Nie chodzi oczywiście o biografię, ale charakter tego bohatera: pewnego rodzaju wrażliwość, naiwność. Wtedy były mi to cechy bardzo bliskie.

A teraz nie są?

- Człowiek się zmienia, tak jak i to, co chciałby wyrazić, pokazać, zagrać. Uważam, że aktorstwa nie da się uprawiać bez prawdy, naturalności, umiejętności stwarzania nowego bytu. I ja to umiem. Na ogół jednak nie prosi się mnie o jakiś specjalny wysiłek, żebym miał się z czymś boksować. Nie dostaję propozycji, które byłyby zawodowymi Himalajami. Ale od czasu do czasu nachodzi mnie chęć, by się zmierzyć z jakimś dużym zadaniem.

To może przygotowałby pan monodram?

- Nie przepadam za tą formą, choć też jej próbowałem. Chyba nie za dobrze czuję się na scenie w tylko swoim towarzystwie.

Z rodzinnego Rzekcina uciekł pan, by mieć szerszą perspektywę świata, a teraz powtarza pan, że z coraz większą przyjemnością tam wraca.

- Tak jak wraca się do rodzinnych korzeni - z każdym rokiem jest mi tam coraz lepiej. Widzę to, czego dawniej nie dostrzegałem. Doceniam święty spokój, łąki, przestrzenie, ciszę. W Warszawie, kiedy kładę się spać, muszę wkładać do uszu stopery, by móc zasnąć. Ale tu mam najbliższą rodzinę, więc i dom, w którym jest mi jednak najlepiej. Bolączka polega na tym, że w tak dużej aglomeracji trudno funkcjonować w zgodzie z potrzebami swojego organizmu. Życie w mieście wymusza podporządkowanie się rytmowi sprzecznemu z ludzkim rytmem. Ale mam nadzieję, że za kilka lat mój dom będzie w Portugalii. To cudowny kraj, w którym nie ma uciążliwych zim, za to są świetni, przyjaźni ludzie. Będę tam sobie jeździł na jakimś starym rowerze i czytał książki.

Prawie jak na emeryturze.

- Niezupełnie. To nie jest koniec świata i zawsze można stamtąd przyjechać, gdyby czekała tutaj na mnie jakaś frapująca propozycja. A samoloty skracają dystans. Mam nadzieję stać się aktorem do specjalnych poruczeń.

A do Albanii się pan nie wybiera?

- Po co miałbym tam jechać?

Żeby podziwiać swoje ulubione samochody - mercedesy, które od lat z upodobaniem pan kupuje i remontuje. Tam ma je prawie każdy mieszkaniec tego kraju.

- Od dziś lubię Albańczyków. Wiedzą co wyjątkowe. Mercedesy zawsze jawiły mi się jako pojazdy taksówkarzy. Aż wreszcie wsiadłem do jednego z nich i od tamtej pory nie mogę się z nimi rozstać. Wszystko w nich jest w porządku: technika, osiągi, wygoda.

A reklamy banku, w której pan ostatnio wystąpił, koledzy panu zazdrościli?

- Nie, raczej gratulowali.

Dobrze wybrał pan zawód?

- Myślę, że tak, bo nie tylko lubię to, co robię, ale jeszcze mi za to płacą. Czasami nawet bardzo przyzwoicie. Nigdy nie miałem wątpliwości, czy chcę uprawiać ten zawód, tylko raczej, czy on mnie chce.

***

Jacek Braciak

Widzowie znają go przede wszystkim jako Perłę z "Oficera" i z "Oficerów". Zagrał także komisarza Bonifacego Jóźwiaka w "Glinie", prawnika Łukasza Zaniewicza w "Magdzie M.". Pochodzi z Drezdenka, dzieciństwo spędził w małej wsi Rzekcinie. Jako junior występował w piłkarskiej lidze na pozycji obrońcy. Jest absolwentem technikum rolniczego. W 1991 roku ukończył PWST, odbierając też nagrodę na IX Przeglądzie Spektakli Dyplomowych Szkół Teatralnych w Łodzi za rolę Łatki w przedstawieniu "Fredraszki" według Aleksandra Fredry w reż. Jana Englerta. Po studiach pracował w warszawskim Teatrze Powszechnym, w którym grał w dramatach Gombrowicza, Głowackiego, Szekspira, Czechowa. Obecnie nie jest etatowo związany z żadnym teatrem. W kinie został zauważony po roli Jureczka, przyjaciela tytułowego bohatera w "Edim" Piotra Trzaskalskiego, za którą otrzymał laur za najlepszą drugoplanową rolę męską na festiwalu w Gdyni oraz Polską Nagrodę Filmową - Orła 2003. Kreację stworzył również w przejmującym spektaklu Teatru TV "Łucja i jej dzieci" Marka Pruchniewskiego w reż. Sławomira Fabickiego.

Wielka wsypa | 21.25 | Kino polska | Piątek

Glina 2 | 23.40 | TVP 1 | sobota

Trzeci Oficer | 0.10 | tvp 2 | poniedziałek

Drzazgi | 20.25 | TVP 1 | środa

Weiser | 22.00 | TVP kultura | czwartek

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji