Artykuły

Zdmuchnijcie mnie

Najpierw przeczytałam scenariusz. Jak w telenoweli: kilkupokoleniowa grupa przeciętnych ludzi, niezaspokojonych w swych marzeniach i wyobrażeniach o tym, czego by mogli dokonać, zmaga się z dniem codziennym i z tymi swoimi wyobrażeniami. Zaloty, wesela, stypy - kompromisy, porażki, klęski: samo życie. Ale już język scenariusza nie ma nic wspólnego z telenowelą. W krótkich scenach o zwięzłym, ostrym dialogu dynamika i wieloznaczność relacji zaprzecza wszelkiej rodzajowości.

Niecierpliwie czekałam na spektakl.

Pierwszy w Warszawie. Od zawsze podziwiam nieomylność i odwagę decyzji przestrzennych Małgorzaty Szczęśniak. Tutaj także. Wszystko na odwrót: scena w miejscu widowni, widownia na scenie - z korzyścią dla obydwu. Siedząc w trzecim rzędzie wybudowanego dla publiczności amfiteatru, byłam otoczona przestrzenią aktorską, w samym centrum podrzędnej, żałosnej, a przez to podwójnie bliskiej rzeczywistości spektaklu. Materia scenografii mówiła tyleż o dniu codziennym i jego niezawodnym przemijaniu (stare drewno, tandetne pleksi, korodujący metal), ile o równie nieskomplikowanych marzeniach (tapicerka foteli z księżycowo lśniącego plastiku, lustrzana kula opuszczająca się i szczodrze rozsyłająca bajkowe refleksy w scenie kina).

W Krakowie było już gorzej z tym serialowym przybliżeniem, nachyleniem nad historią postaci, wejściem w ich świat. Oddzielenie sceny i widowni było faktem niepodważalnym (bo architektonicznym) i czytelnym od momentu wejścia na widownię. To dawało oddech i ułatwiało ogarnięcie całości - serial z egzystencjalnym wykrzyknikiem obnażał swoją strukturę, ujawniał esencję.

Muzyka, na przykład, w krakowskim spektaklu była - słyszałam ją, jak słyszałam i widziałam inne współczynniki formy spektaklu. W warszawskim na tyle organicznie pulsowała, że w ogóle jej nie zapamiętałam, choć na pewno wspierała mnie w zajęciu się tym, co w aktorach i pomiędzy nimi. A to fascynujący i dotkliwy teren relacji nieoczywistych, podminowany niespełnieniem, świadomością klęski.

Każdy krok grozi wybuchem, co najmniej upadkiem. I padają, fizycznie na podłogę pada Truda z Taktykiem, zanim rozpoczną swój nieskoordynowany godowy taniec, w akcie bezsilnej rozpaczy pada Krum, Dupa. pada też Felicja, aż gubi perukę. Innych zmiata wybuch. Z olbrzymią siłą, powagą i godnością grana przez Stanisławę Celińską Matka umiera na początku spektaklu, potem, na końcu, po raz drugi i definitywnie. Umiera Tugati, który w ostatniej woli prosi: zdmuchnijcie mnie. I zostaje zdmuchnięty - jak świeczka na urodzinowym torcie. Wysypany podczas stypy z tandetnej urny na stół, przy którym wcześniej świętowano dwa wesela, na którym przed chwilą przewijano dziecko... Wiem na pewno, że tę scenę będę długo pamiętać.

Inna: w głębi sceny, gdzieś z boku, w prawie zupełnej (gdyby nie światło laptopa) ciemności, Matka siedzi za Krumem, który stara się bronić swoich marzeń. "Nie masz innych zabawek!" - wielokrotnie powtarza Matka na wszelkie próby obrony wyobrażeń lepszego, wyższego życia. Zapadło. Jak i cały spektakl.

Nie sądziłam po obejrzeniu wersji warszawskiej, gdy jeszcze nie wszystko mi się złożyło i ułożyło, że już za tydzień będę chciała zobaczyć po raz drugi, ale chciałam, właśnie dlatego.

I dzięki temu zyskałam pewność (tę w sobie, niezależnie od tego, jak to widzą inni), że ostatnia scena, to nie-jak w serialu-znalezienie szczęścia na całe życie, ale chwili ukojenia na tę tylko chwilę. A to już dużo - bo nie masz innych zabawek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji